Przyszedł ten dzień, gdy musiałam opuścić Mawlamyine, w którym i tak spędziłam w sumie około dwóch tygodni. Kierunek – północ, a konkretnie inna, historyczna stolica Birmy, czyli Mandalay. Dziś przenosimy się do wielkiego miasta pełnego skrajności: królewskich świątyń i slumsów.
Prosto z centrum medytacyjnego pojechałam na autobus, do centrum miasta. Czy wspominałam, że okres poświęcony na życie w monastyrze był absolutnie bezużywkowy? W związku z tym, czekając na połączenie, poszłam w pierwszej kolejności na lokalne piwko 🙂
Sama jazda była przyjemna i w dobrym standardzie. Pisałam już o komunikacji w Tajlandii (a jak nie pamiętacie, to zapraszam tutaj, żeby przeczytać o pociągach: Pociągiem do Bangkoku, lub tu, żeby przeczytać o długodystansowych autobusach: Tajskie wyspy), ale szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że w Birmie też nie będzie na co narzekać. Zaraz na wejściu otrzymałam prywatny zestaw do snu, to znaczy poduszkę i koc (a nawet przygarnęłam ten, który leżał obok i był nieużywany, oczywiście przez klimatyzację).
Po drodze zatrzymywaliśmy się na krótkie postoje i jeden dłuższy, na kolację. Na przystanku otrzymaliśmy jeszcze zestaw higieniczny, to znaczy malutką, jednorazową szczoteczkę i mikrotubkę z pastą do zębów. W związku z tym, po zjedzeniu zupki, można było jeszcze spokojnie odświeżyć się. Sympatyczna pani, dbała, aby nikt się w nocy nie zgubił (co oczywiście przytrafiło się mnie) i zaprowadzała zaspanych pasażerów za rączkę do autobusu (znowu ja). Tam otrzymałam jeszcze na dobranoc płynną witaminę D (po co im witamina na słońce w egzotycznym kraju?!) i mogłam już układać się do snu.
O 6:00 rano dotarliśmy do miasta, przy wschodzie słońca, zaspana wyszłam z autobusu i złapałam skuter taxi do centrum. Wciąż nie jestem przekonana do tego rodzaju taksówek, gdy kierowca przed sobą, na kierownicy trzyma mój duży plecak, prowadzi niewiele widząc, a ja z tyłu, z małym plecakiem, z kaskiem lub nie, trzymam się jedną ręką siedzenia. Trochę ekstremalnie.
Co do Mandalay, jest to ogromne miasto i stolica prowincji o tej samej nazwie. Miałam okazję spędzić tu trzy pełne dni, podczas których poznawałam kulturę, kuchnię i historię Birmy. Oczywiście zaczęłam od jedzenia 🙂 W Mandalay znajdziemy całe mnóstwo lokalnych restauracji i w odróżnieniu do Europy, gdzie zwykle poszukujemy małych, ukrytych lokali, w Azji aby zjeść najlepiej, należy wybrać się w centralne miejsca, przy głównych ulicach, gdzie jest dużo miejsca i ogromne stoły. Oczywiście wszystko to dla dużych azjatyckich rodzin i przyjaciół, z którymi tutaj celebruje się posiłki.
A co zjeść? Standardowo, można zamówić smażony ryż z kurczakiem czy wołowiną, szaszłyki mięsne z grilla czy makaron. Polecam ryzykować ze smakami i z pałeczkami 🙂
Dla mnie oczywiście nie był to przyjemny widok, szczególnie, że nie wszystkie spojrzenia były tak przychylne jak te dziecięce. Bieda i brud były przytłaczające, nie widziałam takiej nawet w Indiach, choć tam też napatrzyłam się na ubóstwo (o tym, jak wygląda w stolicy Indii możecie przeczytać tutaj: Indie na szybko). Po przejściu slumsów, przechodziło się w typowo mieszkalne dzielnice, a pomiędzy nimi, w głębi, znajdował się uliczny market.
Targ, na który akurat się wybrałam, był owocowo-warzywny. Sprzedawcy wystawiali swoje towary na gazetach, na ziemi, na szybko tworzonych stoliczkach czy co bardziej zorganizowani, w koszykach. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach fermentacji i zgnilizny. Dotarłam tam niedługo przed zamknięciem, więc wielu sprzedawców zbierało już pozostałe produkty, inni do końca mieli nadzieję na utarg. Był to typowy, lokalny market.
W drodze powrotnej zatrzymałam się na coś, co lubię najbardziej w Birmie. Jest to herbata z mlekiem, smakiem przypominająca masala czaj z Indii. Podawana w małych filiżankach, za 300 kyat (około 1 zł), jest przepyszna. Małe, prowizoryczne kawiarenki, które ustawiają się na chodnikach, rozstawiają niskie, plastikowe krzesełka i deski jako stoły. Można po drodze przysiąść, napić się pysznego naparu i popatrzeć, jak miejscowi spędzają czas wolny po pracy. Głównie mężczyźni, więc ja dla nich pewnie też byłam niezłym widokiem 🙂
Kolejne dni poświęciłam na lepsze poznanie historycznych części miasta (choć to ta aktualna, społeczna strefa jest dla mnie dużo bardziej interesująca). Wypożyczyłam rower w hostelu i pomimo żaru lejącego się z nieba, wyruszyłam w miasto. Pierwszy przystanek – Pałac, czyli niesamowita budowla otoczona kwadratowym murem i dodatkowo fosą.
Wstęp do pałacu kosztuje 10 000 kyat, ale uwzględnia także wstęp do wszystkich świątyń na terenie Mandalay. Bilet można zakupić właśnie przy pałacu i tak też zrobiłam ja. Przy bramie zostawiłam rower i dalej przeszłam się piechotą. W środku możemy zobaczyć liczne zabudowania z czasów królewskiej Birmy. Sale audiencyjne, tronowe, modlitewne, wieże obronne… Wszystko to starannie wypielęgnowane i opuszczone. Łatwo odnieść wrażenie, że jest tam po prostu pusto, bo oprócz kilku replik, większość sal jest całkowicie opróżniona. Historycznie, jest to jednak bardzo istotny punkt, który w czasach, gdy Mandalay było stolicą, był wizytówką całego kraju.
Ruszyłam dalej, a kolejne były liczne świątynie, których w Mandalay jest co niemiara. Buddyzm to królująca religia Birmy, a mieszkańcy tego kraju są jej bardzo oddani i praktykujący. Przez to przyjeżdżając tu, trzeba się nastawić na zwiedzaniu wielu miejsc sakralnych, które pozwalają nam na zrozumienie kultury kraju. W samym Mandalay zwiedziłam kilka świątyń, które, co ciekawe, nie wyglądają jak standardowe świątynie buddyjskie.
We wpisie o zwiedzaniu Chiang Rai w Tajlandii, wspominałam o wyjątkowych pod względem kolorystycznym świątyniach na północy kraju (Chiang Rai na szybko). W Birmie także zobaczyłam wyjątkową architekturą. Dużo ciemnych kolorów, ciemne budowle, czarne lub brązowe wykończenia, za to przepiękne, naturalne rzeźbienia w drewnie. Mniej koloru i tandetnych, świecących ozdób, za to więcej subtelnych, za to szczegółowo wykończonych żłobień.
Jedną z najciekawszych odwiedzonych przez mnie świątyń była Kuthodaw Pagoda. To właściwie kompleks świątyń, składający się z kilku głównych budowli oraz wielu mniejszych, białych grobowców. Na ich ścianach spisana jest cała Tipitaka, czyli nauki buddyjskie. Przez to nazywana jest największą książką świata i uznawana jest za wyjątkowe miejsce dla praktyków tego wyznania. Znaleźć ją można u podnóża góry Mandalay.
Skoro już byłam przy wzgórzu, to był to mój kolejny punkt wycieczki. Można się na nie dostać na dwa sposoby, wjeżdżając lub wchodząc po schodach. To naprawdę wyzwanie przy tych temperaturach, a po całym dniu jazdy na rowerze, schodami udało mi się dotrzeć wyłącznie do połowy wzgórza. Stąd mogłam już podziwiać zachód słońca i panoramę miasta, a także cieszyć się spokojem i mistyczną atmosferą miejsca.
Mandalay to niezwykłe miasto, w którym z łatwością można zintegrować się z birmańską kulturą. Wiele zabytków i możliwości, których nie byłam w stanie zaliczyć, a które naprawdę warto zobaczyć. To tylko kolejny powód, aby wrócić do magicznej Birmy 🙂