Turystyczne zło wcielone

                Jakiś czas temu zabrakło mi książek w podróży i poprosiłam moich znajomych na Facebooku, o nowe propozycje. Niekoniecznie podróżnicze, ale takie również otrzymałam, głównie dobre i bardzo dobre. Wśród nich znalazły się reportaże Jennie Dielemans, “Witajcie w raju”. Książka była dla mnie wyjątkowo ciekawa, bo kilkakrotnie odnosi się do miejsc, w których już byłam lub planuję jeszcze być. I dlatego chciałabym się podzielić z Wami moimi odczuciami po tej lekturze.

                Nie wszystkie problemy opisywane przez autorkę są mi znane i nie czuję się uprawniona do ich komentowania. Pewne kwestie są mi zupełnie obce, jak np. seksturystyka w Tajlandii czy środowisko naturalne Meksyku, w niektórych wypadkach czuję się winna, bo jestem jedną z ich przedstawicieli np. wakacje all inclusive, inne mam już zaplanowane i teraz wiem, jak się na nie przygotować np. backpackerska podróż po Wietnamie. Chciałabym się odnieść do niektórych z tych zagadnień i skomentować sytuację także w innych krajach, w których miałam okazję być i pojawiają się tam podobne problemy, jak w książce. Warto jednak wziąć pod uwagę, że publikacja miała miejsce 10 lat temu, w 2007 roku, więc na pewno dużo się zmieniło, tylko nie wiadomo czy na lepsze.

                Zacznijmy od problemu wyjazdów zorganizowanych. Dielemans przedstawia sytuację Gran Canarii, Dominikany i Majorki. Mówi o nadmiernej i nieuczciwej eksploatacji zasobów, zarówno naturalnych, jak i ludzkich. Wielkie resorty wyrastają na słonecznych brzegach jak grzyby po deszczu. Budowane są na szybko, często za blisko morza, za gęsto i bez zbytniego dbania o środowisko naturalne. Często nie dba się w tych miejscach o segregację śmieci, a ścieki są odprowadzane prosto do morza. Przyjeżdża masa turystów, produkuje tony śmieci, a potem wyjeżdża i ich miejsca są zajmowane przez kolejnych. Wierzę jednak, że Unia Europejska zadbała o pewne regulacje i 10 lat później, w przypadku Majorki czy Wysp Kanaryjskich, sytuacja wygląda choć odrobinę inaczej, a wielkie kurorty muszą lepiej dbać o środowisko, jeżeli nie chcą zostać obciążone wysokimi karami. Wątpię jednak, aby w mniej rozwiniętych krajach, jak Dominikana czy Tajlandia, ktokolwiek przejmować się takimi “drobiazgami”. A co na to turyści? No nic, przyjeżdżają dalej, nie przejmują się, bo to przecież nie ich kraj, a jak już jest ogromny bałagan, to jadą w inne miejsce, bo tutaj się zrobił syf, umarły koralowce, plaże nie są białe, a morze turkusowe. To przecież nie ich wina.

                Sama wielokrotnie byłam na wakacjach tego typu: w Turcji, na Teneryfie czy Grecji. Wystarczy pójść do jednego z licznych biur podróży i wykupić wczasy z pełnym pakietem. Lot, opiekun, nocleg i wyżywienie. A Ty leżysz cały dzień plackiem na basenie lub plaży. Hotel zapewnia Ci mnóstwo atrakcji, np. aqua aerobik, darmowy minigolf, kort do tenisa czy wieczorne pokazy i zabawy. Wszystko, żebyś czasem nie musiał opuszczać hotelu. Wycieczkę kupisz u opiekuna albo w hotelowej agencji i to właściwie Twój jedyny ekstra wydatek. Tutaj zaczyna się problem.

                Agencje, z którymi wyjeżdżamy na wczasy, linie lotnicze, a często nawet hotele, do których przyjeżdżamy, nie mają nic wspólnego z danym krajem. Ich właścicielami są wielkie koncerny turystyczne lub bogaci przedsiębiorcy z całej Europy, ale niekoniecznie Wysp Kanaryjskich czy Dominikany. Podatek za ziemię i obsługa są lokalni, i to właściwie jedyne pieniądze, które często zostają w kraju naszych wakacji. A skoro nie wychodzimy do restauracji, nie idziemy na lokalne pokazy czy drinka (bo to wszystko znajdziemy pod naszym opłaconym już dachem), to mali lokalni przedsiębiorcy nie mają z nas żadnego zysku. Przyjeżdżamy, korzystamy z ich plaż i ziemi, nie zostawiając praktycznie nic w zamian.

                Jeżeli natomiast chodzi o płace dla osób, które obsługują nas w resortach, to jest ona oczywiście lokalna i nijak związana z drogimi agencjami. Często pracownicy otrzymują minimalne wynagrodzenie, za które wciąż ciężko im związać koniec z końcem. Do tego raczej nie mogą liczyć na napiwki, bo turyści nie mają przy sobie pieniędzy, gdy wszystkie udogodnienia otrzymują po okazaniu kolorowej bransoletki all inclusive. Do tego musimy się przyznać sami przed sobą, że potrafimy być okropni jako hotelowi goście. Często bez “dziękuję” czy “proszę”, po prostu żądamy. Bo przecież zapłaciłem, to wymagam.

Z mojej podróży:

                Dowiedziałam się, że prawo tajskie nakazuje, aby właścicielem hotelu w tym kraju był jego obywatel. Domyślam się, że wiele ludzi obchodzi to prawo i np. właściciel jest tylko “na papierze”, otrzymując niewielki procent, ale też nie angażując się w biznes. Pozostaje jednak mieć nadzieję, że skoro wymaga to już kombinowania, większa część turystycznego biznesu pozostaje w rękach Tajów, a dochód z naszych atrakcji pozwala na rozwój tego państwa, a nie portfela bogatych Europejczyków.

                Kolejny problem przedstawiony przez autorkę reportaży, to ponownie zaniedbanie środowiska naturalnego, tym razem jednak chodzi o plaże. Turyści wyjeżdżają w poszukiwaniu dzikich, pustych plaż z białym, miękkim i czystym piaskiem. W tym celu trafiają do egzotycznej Dominikany czy na tajskie wyspy. Tutaj przez cały rok można cieszyć się słońcem i ciepłym morzem. Dnie spędzamy nad wodą, jemy świeże owoce czy grillowane przekąski, wieczorem pijemy lokalne piwo czy rum. Rozkładamy się na piasku, wyciągame kolejne przysmaki z plastikowych torebek… i często zostawiamy je po sobie. Czasem z premedytacją nie sprzątamy, bo z daleka już widać, że kosz przepełniony, więc co za różnica czy to tam zaniesiemy czy zostawimy tu gdzie jesteśmy, czasem przypadkiem odleci plastikowy worek czy papierek i nie chce się po niego ruszyć. Wychodzimy z plaży do klubu na imprezę, a następnego dnia rano już nam się nie podoba aż tak nad wodą. No bo tutaj leży pet z papierosa, a tutaj zakopany plastikowy kubeczek. Jednak nie ma to jak prywatna, hotelowa plaża…

                No to teraz porozmawiajmy o tych hotelowych plażach. Pomimo, że tak naprawdę jesteśmy gośćmi w danym kraju, nie lubimy jak tubylcy są razem z nami na plaży. W Egipcie drażni nas, że zerkają na nasze skąpo ubrane ciała i odsłaniające za dużo bikini. Do tego te Arabki, jeżeli już zdecydują się wejść do wody, to zakryte od czubka głowy po stopy. W Grecji czy Bułgarii nie podoba nam się, że młodzi grają w piłkę, a dzieciaki biegają, piszczą i obsypują wszystko naokoło piaskiem (przecież nasze dzieci są cywilizowane, a nie takie dzikusy). Wolimy odgrodzić się od tego wszystkiego, skorzystać z ochrony, która przegoni niechcianych “gości” i w ciszy zrelaksować się na ciężko zapracowanych wakacjach.

                Dielemans wspomina sytuację pewnego Dominikańczyka. Teoretycznie prawo jego kraju zabrania prywatyzacji plaży i lokalni mieszkańcy do woli mogą korzystać z tego naturalnego dobra. W rzeczywistości nie są jednak mile widziani w pobliżu kurortów, które tak gęsto otaczają ich morze. Gdy tylko pojawiają się w okolicy, zaraz obsługa hotelowa każe im odejść. Mogliby walczyć, mogliby wzywać policję, ale nie chcą być poniżani przy swoich rodzinach. I choć żyją na wyspie, czują jakby mieli coraz mniej dostępu do morza. A turyści tylko oddychają z ulgą, że dzikusy nie zakłócają ich wakacji i spokojnie wracają do nicnierobienia.

Z mojej podróży:

                Na Filipinach wiele plaż ma nałożony podatek wejściowy. To znaczy, że niezależnie od tego czy jesteś turystą czy miejscowym, musisz zapłacić kilka peso, aby dostać się nad morze. Nie wszędzie i nie zawsze, ale byłam w kilku takich miejscach. Za te pieniądze okolica jest utrzymana w porządku. Nawet jeśli zostawiasz po sobie śmieci, specjalnie i uczciwie zarabiający ludzie dbają o czystość piasku i nadmorskich terenów.
                Źle to brzmi? A ja myślę, że to dobre rozwiązanie, bo ktoś ma pracę, plaża jest utrzymana w idealnym stanie, a Ty dwa razy się zastanowisz zanim będziesz rzucać śmieci pod siebie, bo wiesz, że cały czas ktoś krąży i po Tobie sprząta. A przecież nie jesteś chamem i nie rzucisz pod nogi ogryzka czy peta, patrząc w twarz osoby, która później musi go podnieść.

                Innym tematem poruszanym przez autorkę “Witajcie w raju”, to oczekiwania z podróży i wpływ turystyki na odwiedzane miejsca. Wszyscy podróżnicy mają pewne wyobrażenie o miejscu, do którego się udają i cel, w jakim tam zmierzają. Tajskie wyspy to zabawa i odpoczynek na rajskich plażach, Wietnam to historia wojny i mniejszości etniczne. Z drugiej jednak strony są pewne rzeczy, których nie chcemy zmieniać w swoich przyzwyczajeniach i choć naszym celem jest doświadczenie innej kultury, wciąż chcemy mieć łatwy dostęp do internetu, klimatyzowane autobusy czy tosty na śniadanie. Gdy zbrzydnie nam ryż, musimy z łatwością znaleźć pizzerię, a jeśli kawa 3 w 1 nie jest dla nas satysfakcjonująca, dobrze mieć za rogiem kawiarnię z prawdziwego zdarzenia, z ekspresem. Dielemans wspomina Gran Canarię, gdzie w czasach, gdy była to wakacyjna mekka Szwedów, powstało mnóstwo kiosków z dostępną prasą szwedzką, kawiarni ze szwedzką kawą czy restauracji serwujących szwedzkie przysmaki. W ten sposób miejsca te zaczęły spełniać oczekiwania swoich klientów, wciąż pozostając egzotyczne i atrakcyjne dla turystów. I tak samo jest na Majorce, w Hurgadzie czy Phuket, gdzie napis “western and local food” (ang. zachodnie i lokalne jedzenie) stały się standardowym szyldem restauracji. Pytanie, czy w takim razie jest jakaś różnica pomiędzy tymi miejscami?

                Jeżeli będziemy na Phuket, gdzie miałam okazję dotrzeć, to prawdopodobnie nawet nie zobaczymy tutejszych ludzi, chyba że w pracy. Tajowie nie przyjeżdżają dla własnej przyjemności w to miejsce, bo nie ma tu nic wspólnego z ich kulturą. Wyspa, a szczególnie jej popularna część Patong, została w całości zagarnięta i dostosowana pod zachodnich przyjezdnych. Teraz jest to po prostu imprezownia, gdzie młodzi Europejczycy przyjeżdżają się upijać tanim alkoholem. To samo stało się z innymi wyspami, Kho Phi Phi czy Kho Pangan (taj. kho – wyspa), których Tajowie unikają jak ognia. Wolą inne, dzikie i ukryte plaże, gdzie jeszcze nie dotarli turyści. Jeszcze.

                W Wietnamie jeszcze nie byłam, ale jest on na mojej mapie. Autorka “Witajcie w raju” opisuje backpackerów, którzy przybywają licznie zobaczyć pozostałości po wojnie z Amerykanami. Strefa zdemilitaryzowana, znaleziska z frontu, targi z nieśmiertelnikami i podróbkami zapalniczek zippo. Nikogo nie obchodzi, czy dla Wietnamczyków jest to bolesne wspomnienie, czy stracili w walkach bliskich i czy w ogóle chcą zabierać turystów w te miejsca. Robią to, bo z tego żyją i mają pieniądze na utrzymanie, ale ich uczucia to mniej istotna kwestia. W reportażach pojawiają się też ludzie, którzy głośno komentują to, co widzą, bez refleksji nad słowami i bez zastanowienia czy wietnamski przewodnik ich zrozumie.

                Każdy chce się też wybrać do wiosek etnicznych, zobaczyć jak mieszkają prości ludzie, bez telewizora, w bambusowych domkach. A tu proszę, ktoś ma murowane ściany albo antenę wystającą z dachu. Dzieci przybiegają i łamaną angielszczyzną albo po francusku proponują bransoletki czy kartki. Turyści są oburzeni, przecież to mieli być prymitywni, biedni ludzie, a tu taki dobrobyt?! No tak, ale przecież dajemy im pieniądze za odwiedzanie wiosek, za ręcznie robione szale czy naszyjniki. Oni za te pieniądze edukują swoje dzieci i polepszają standard życia. Ale dla nas to już nie jest autentyczne, bo przecież powinni na pokaz żyć w ubóstwie, żeby nam wychodziły dobre zdjęcia. Trzeba szukać dalej, bardziej ukrytych wiosek, jeszcze nie zepsutych pieniędzmi zachodu. Jeszcze.

Z mojej podróży:

                Chciałabym trochę obronić backpackerów i to nie tylko dlatego, że sama jestem jedną z nich. Przede wszystkim, podróż z plecakiem to zupełne przeciwieństwo wakacji all inclusive. Nie tylko ze względu na czas podróży, ale i integrację z kulturą. To właśnie tacy podróżnicy wspierają lokalne biznesy i docierają do prawdziwych obywateli. Śpimy w małych hostelach (tańszych od międzynarodowych kurortów), chodzimy do lokalnych knajpek na regionalne przysmaki (tańszych od pizzy czy burgerów) i pijemy regionalne alkohole i napoje (tańsze od importowanych). Oczywiście, wszystko to, żeby zaoszczędzić, ale wydawane przez backpackerów pieniądze na pewno pozostają w rękach ludzi danego kraju, a to już coś.
                Oczywiście, my też kreujemy potrzeby i standard naszych podróży nie jest w pełni lokalny. Tak naprawdę tylko w Birmie miałam okazję przez chwilę żyć w sposób, który robili to Birmańczycy. Spałam na macie, na podłodze, na śniadanie jadłam ryż z warzywami, zamiast toalety była mała dziura w ziemi, a zamiast prysznica wiadro z wodą. To było trudne doświadczenie, bo oczywiście jestem rozpieszczona komfortem zachodu, ale wiem, że była to autentyczne. Nie wiem tylko czy Ci, którzy szukają tych prawdziwych doznań chcą brać w nich udział czy tylko na nie popatrzeć.
                Nawet w Birmie, hostele zapewniały pewien standard. W wielu miejscach Azji śpi się na podłodze, je ryż na śniadanie czy sika do dziury. W hostelach jest jednak zawsze normalna toaleta, na śniadanie tosty i dżem, a w pokoju łóżko. I wątpię by nawet backpackerzy chcieli dostosować się do normalnego życia danego kraju. A szkoda, wszyscy byśmy może nabrali trochę pokory.

                Oczywiście autorka porusza dużo więcej tematów i problemów, które narodziły się przez turystów. Myślę jednak, że warto aby każdy sam przeczytał tę lekturę i sam zastanowił się, co robi źle, co dobrze, a nad czym jeszcze można popracować. Dużo czasu poświęciłam na refleksję nad książką i rozmawiałam o niej też z innymi podróżnikami. I absolutnie nie wszyscy się ze mną zgadzali w moich wnioskach. Cieszę się jednak, że nie przeszli obok moich przemyśleń obojętnie, tylko wywiązała się z tego dyskusja. To już coś.

2 myśli nt. „Turystyczne zło wcielone”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.