Codzienność w raju

                Rutyna i codziennie powtarzane czynności, nie kojarzą nam się z niczym przyjemnym. Bardziej z nudą, niż miłym spędzaniem czasu, obowiązkami, a nie przyjemnościami. Ale ja cieszyłam się moją codzienną rutyną w Port Barton, którą wypracowałam podczas długiego pobytu. W dwa tygodnie ułożyłam sobie plan dnia, który powtarzałam wyłącznie z rzadkimi i drobnymi urozmaiceniami. I właśnie dzięki tej rutynie, mój pobyt tam był taki wyjątkowy.

IMG_20161221_121922043

                Jedna z poznanych przez mnie w Port Barton osób stwierdziła kiedyś, że to miejsce to “sticky place” (z ang. sticky – IMG_20161215_123130844lepki, klejący, place – miejsce). Wiele osób przyjeżdża tu na chwilę, kilka dni, a nagle okazuje się, że zostali na kilka tygodni i ciężko im się ruszyć. Ja też byłam jedną z takich osób, w końcu za pierwszym razem przyjechałam tylko na dwie noce, ale wiedziałam, że wrócę i to na dużo dłużej. Nie wiem co tam było tak wyjątkowego, czym wszyscy zachwycaliśmy się i co trzymało nas w miejscu, ale coś musiało być. I choć w sumie spędziłam w Port Barton prawie 3 tygodnie, nie uważam, że kiedykolwiek nudziłam się tam. Co jeszcze bardziej zabawne, wydaje mi się, że na nic nie miałam tam czasu i stąd np. Moje zaległości na blogu 🙂

                Jak wyglądał mój dzień? Przez większą część czasu mieszkałam w bambusowym domku przy plaży, który dzieliłam z czterema innymi osobami. Budziłam się rano i biegłam na bosaka przywitać się z morzem, gdzie było to może 10 metrów od mojego domku. Patrzyłam, jaka jest pogoda, moczyłam stopy i dopiero wtedy wracałam do hostelu na śniadanie. Posiłek był prosty: kawa z tytki, dwa tosty z masłem i dżemem oraz owoc, kawałek banana albo papaja. Jadłam powoli, zwykle czytając jednocześnie książkę i w ten sposób spokojnie spędzając między 1,5 a 2 godziny. Śniadanie zwykle jadłam z innymi gośćmi przy bambusowych stolikach, najczęściej towarzyszył mi mój dobry kolega z Niemiec Timo, który siadał koło mnie z książką i spędzał poranki w ciszy.

                Po śniadaniu wybieraliśmy się razem na jedną z plaż. W zależności od naszej energii, albo wychodziliśmy po prostu przed nasz hostel i pływaliśmy tuż obok, albo decydowaliśmy się na spacer w bardziej odludne miejsce. Sama przechadzka po okolicy była przyjemna, ze względu na niesamowitą naturę. Tu nigdy nie ma tłumów, można spokojnie przejść się po kamienistych ścieżkach i podziwiać okolicę, a jest co oglądać.

IMG_20161228_121617321_HDR

                Niezależnie od tego, czy wybieraliśmy się na północ czy na południe od miasteczka, zawsze mieliśmy okazję zobaczyć lokalnych mieszkańców i dziką przyrodę. Idąc przez las mangrowy (namorzyny), widzieliśmy ogromne drzewa palmowe na podmokłych terenach, a pomiędzy nimi bambusowe domy na wysokich palach chroniących przed przypływem, w którym mieszkali Filipińczycy. Zwierzęta biegały wolno, woły moczyły się w rzekach, a dzieci wesoło machały i uśmiechały do przechodniów. Wszystko wyglądało jak jedna wspaniała sielanka…

IMG_20161223_131436849-COLLAGE

IMG_20161225_163715053                Na plażach nigdy nie było dużo ludzi, zawsze pojedyncze jednostki. Obok naszego hostelu były natomiast łódki, które wprawdzie nie brudziły, ale trzeba było pływać między nimi i uważać na liny. Spacer dawał nam możliwość dotarcia do jeszcze bardziej odludnych miejsc, gdzie w ciągu kilku godzin nie było ani ludzi, ani łodzi w zasięgu wzroku. Przy okazji – zasięgu też w tych miejscach nie było 🙂

IMG_20161215_171320186

                A teraz to co lubię najbardziej, czyli jedzenie 🙂 Pomimo, że Port Barton to dosyć mała dziura, było tu kilka opcji do wyboru, w tym także z kuchni europejskiej. Była restauracja francuska, pizzeria, knajpa z hiszpańską paellą. To nie były jednak miejsca, w których często się stołowaliśmy. Zwykle chodziliśmy do tańszych i lokalnych knajpek, w których była okazja zjedzenia filipińskich potraw. Za 50 peso (około 4,40 zł) otrzymywało się z ryż z mięsem lub dynią i fasolą, a do tego coca-colę lub lemoniadę. Repertuar był jednak ograniczony i co jakiś czas w ramach szaleństwa szliśmy do knajpki Olive, w której można było spróbować makaronów w stylu azjatyckim i owoców morza. Tam np. świętowaliśmy nowy rok i po raz pierwszy miałam okazję spróbować krabów (nie polecam, jeżeli macie do walki z nimi tylko widelec – to się nie uda…).

IMG_20161229_140653880

                Popołudniu można było zrobić sobie drzemkę (w końcu IMG_20161228_123625533spacer i leżenie na słońcu też może człowieka wykończyć 😛 ) lub znowu wybrać się na spacer czy plażę. W pobliżu miasteczka, po godzinnym spacerze, można było dotrzeć do pięknych wodospadów. To szczególnie lubiane przez lokalnych mieszkańców miejsce, gdzie chętnie spędzają czas wolny. Chłodna rzeka wpada do naturalnego basenu i można w nim znaleźć trudno dostępny na Filipinach chłód. Dzieciaki wbiegają do wody lub wskakują z pobliskich skałek, a potem z piskiem ochlapują siebie i wszystkich naokoło wodą.

                Można też dotrzeć do drugiego wodospadu, który jest jeszcze bardziej oddalony. W akcie lenistwa, w oba te miejsca wybrałam się na skuterze z kolegą 🙂 Warto tak zrobić: widoki są niesamowite, dojście do wodospadów między drzewami bardzo przyjemny, a przy okazji można odkryć kolejne dzikie plaże i małe lokalne wioski.

IMG_20161228_130040489_HDR-COLLAGE

                Na północ od miasteczka, znajduje się niewielkie wzgórze, skąd można podziwiać całe Port Barton. Któregoś wieczoru wybraliśmy się tam z Timo i znaleźliśmy na szczycie mały drewniany domek. Siedząc tam liczyliśmy statki na wodzie, patrzyliśmy na ludzi na plaży, szukaliśmy znajomych nam miejsc i patrzyliśmy na zachód słońca. Widać stamtąd, jak niewielki obszar zajmuje to miejsce, które zarówno dla niego, jak i dla mnie, było niczym raj.

                Idąc tam nie można zapomnieć o latarce, gdyż zejście w zupełnych ciemnościach nie było przyjemnym doświadczeniem i trwało dosyć długo. Ale to taki smaczek po pięknym wieczorze 🙂

IMG_20161225_175429238_HDR

                Rutyna sięgała nawet do wieczora, który praktycznie codziennie wyglądał tak samo. Szliśmy do baru obok nas porozmawiać z Rizą, młodą Filipinką i właścicielką. Siedzieliśmy na plaży aż do zmroku, patrząc na podnoszący się poziom wody przypływu. Na wieczór zawsze były dwie opcje: Monkey Bar albo Reggae Bar. Zwykle wybieraliśmy ten drugi, bo znajdował się na plaży. Tutaj też przychodzili inni turyści, których często nie widywaliśmy przez cały dzień i dopiero wieczorem docierało do nas, że są tu inni obcokrajowcy. Siedząc na piasku lub drewnianych, prowizorycznych ławeczkach, słuchaliśmy muzyki z gitar i bębnów, pijąc filipiński rum z colą.

IMG_20161215_224439893

                W nocy przypływ był tak wysoki, że chcąc wracać plażą, często trzeba było się zamoczyć. Temperatura jednak nie spadała poniżej 25 stopni nawet po zmroku, więc wyschnięcie zajmowało kilka minut. Niebo było oświetlone tysiącem gwiazd, które były jedynymi jasnymi punktami w mieście, w którym prąd zostaje wyłączony o północy. W mroku, brodząc w wodzie, można było zobaczyć fluorescencyjny plankton, który świecił wokół naszych stóp. Przy każdym kroku masa tych stworzonek poruszała się spłoszona, tworząc niesamowity widok. A potem wracałam do bambusowego domku na plaży i zasypiałam słuchając szumu fal, zachwycając się tym dźwiękiem codziennie od nowa.

                I tak każdego dnia, codziennie było podobnie, nic więcej, czasem mniej. Ci sami ludzie, te same czynności, masa przeczytanych książek i automatyczne chodzenie po okolicy, gdy każdy punkt był już dobrze znany. Rutyna dnia codziennego, najprzyjemniejsza w moim życiu, w małym filipińskim raju, do którego zdecydowanie i bardzo chętnie “przykleiłabym się” jeszcze raz 🙂

Jedna myśl nt. „Codzienność w raju”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.