Azja bez cenzury

              Po ponad trzech miesiącach pobytu w Azji, wciąż nie uważam się za specjalistkę. Mam już jednak pewne spostrzeżenia i wiem, co tak naprawdę musisz posiadać, aby tu nie oszaleć. Co gorsza, to coś, czego nie mogłam przywieźć ze sobą z Polski, tylko stopniowo uczę się tego będąc tutaj. Czas i cierpliwość – bez nich na dłuższą metę nie dasz sobie rady w tym specyficznym środowisku.

                Szczerze mówiąc i każdy z Was, kto mnie zna to potwierdzi, nigdy nie należałam do zbyt cierpliwych osób. Często jestem nerwowa po dosłownie odrobinę zbyt długim oczekiwaniu lub niemożliwości uzyskania tego, czego potrzebuję. To samo dotyczy czasu, zresztą te dwa czynniki są bardzo często ze sobą związane. Jako Europejczycy jesteśmy względnie przyzwyczajeni do punktualności i standardowych długości trwania pewnych czynności. Będąc w Azji można o tym zupełnie zapomnieć, tutaj wszystko toczy się w swoim tempie, a my nie mamy na to wpływu. I choć drażni to nas, ludzi z uporządkowanego zachodu, trzeba się do tego przyzwyczaić. Lub stąd uciekać.

                Ponieważ ja wybrałam pozostanie w Azji, codziennie walczę z drobnymi przeciwnościami losu. Choć tak naprawdę nie da się tego nazwać walką, bardziej szybką kapitulacją, płynięciem z prądem i poddaniem się otoczeniu. Nie ma tu co zgrywać nonkonformisty, inaczej się niczego nie osiągnie. Abyście jednak zrozumieli, co mi leży na wątrobie, chciałabym Wam przedstawić kilka sytuacji, z którymi dotychczas przyszło mi się zmierzyć.

Indie, korki i spóźnienia

                O Indiach już sporo pisałam, więc pewiem obraz problemu jest Wam znany (jeżeli nie pamiętacie, zerknijcie: Indie – hałas, korki i ludzie). Sama wielokrotnie spóźniłam się na ważne ceremonie ślubne, właśnie ze względu na postój w kilkukilometrowym sznurze aut. Problem polegał na tym, że ja nie znam godzin szczytu, ani trasy, ale tych argumentów nie mogą użyć ludzie, z którymi jechałam. Oni z założenia powinni przewidzieć takie sytuacje. Większość z nich wydawała się jednak niewzruszona faktem, że na ślub dobrego przyjaciela spóźniają się 5 godzin.

                Rozmawiając z Dominiką, która od ponad roku mieszka w Delhi, dowiedziałam się, że na co dzień jest dokładnie tak samo. Umawianie się na konkretną godzinę nie ma znaczenia, bo prawdopodobnie wszyscy się spóźnią. Dominika stara się z tym walczyć i wszyscy jej hinduscy przyjaciele wiedzą, że będzie na nich czekać maksymalnie 20 minut (a to nie o takich drobnych spóźnienich mowa), po czym wychodzi z miejsca spotkania. Tylko czy to cokolwiek zmienia?

                Najgorsza jest ta niemoc, gdy siedzisz w samochodzie, patrzysz jak inne pojazdy powoli i dosyć chaotycznie przemieszczają się (nie zawsze do przodu) i nic z tym nie możesz zrobić. Denerwujesz się, uspokajasz, znowu się wściekasz, ale to przecież nic nie daje. Twój przyjaciel Hindus dziwi się Twojemu zachowaniu, uśmiecha i mówi “relax…”. No to robisz co możesz, aby się odprężyć, bo to jedyne na co masz względny wpływ.

Filipiny i atrakcje, których nie ma

                Moje ukochane Filipiny też mają swoje smaczki. Zacznijmy przede wszystkim od faktu, że niestety, ale przed wzięciem udziału w jakiejkolwiek wycieczce czy organizowanej atrakcji, musisz trzy razy upewnić się w cenie i dopytać o szczegóły, np. co jest w pakiecie, a za co jeszcze trzeba będzie dopłacić w trakcie. Takie szczegóły mogą nam uprzykrzyć nie jedną wyprawę, dlatego lepiej zorientować się na samym początku, na co możemy liczyć. O tym pisałam przy okazji wspominania swoich własnych zorganizowanych wycieczek np. El Nido w czasie tajfunu.

                Któregoś ranka wraz z grupą znajomych z różnych krajów, miałam się wybrać na wędkowanie. Oni byli już dogadani (podobno), ja po prostu miałam do nich dołączyć. I tak oto na miejscu spotkania okazało się, że nie ustalili zawczasu ceny i tuż przed wejściem na pokład “kierowca” podał nam okrutnie zawyżoną wartość (teraz już nie pamiętam ile to dokładnie było, ale za samą zabawę w wędkowanie zażyczył się prawie dwa razy więcej niż za wycieczkę po wyspach, ze snorklingiem i luchem w cenie). Zaczęła się dyskusja. Pan nam powiedział, że dla nas nikogo dzisiaj nie wziął i jak nie popłyniemy, to nic tego dnia nie zarobi. My podkreślamy, że cena jest absurdalnie wysoka. W dużym skrócie, po 40 minutach, w końcu stanęło na tym, że następnego dnia moi znajomi popłynęli na normalną wycieczkę po wyspach, biorąc ze sobą wędki i płacąc standardową stawkę.

                Dzień się jednak przecież nie skończył, a pan z łódki zaproponował nam zupełnie inną atrakcję, mianowicie popularne w całej Azji walki kogutów. Poszliśmy za nim do punktu, w którym planowo miała się odbyć bitwa ptaków, ale nic w tym miejscu się nie działo. Przez pół godziny popatrzyliśmy, jak czterech starszych Filipińczyków gra w jakąś niezrozumiałą dla nas karcianą grę, po czym pan od łódkowych wycieczek zaproponował, że pojedziemy po jego prywatnego koguta. Wziął dwie osoby na swój skuter (jazda w trójkę, a nawet czwórkę na skuterze to zupełna normalność tutaj), a reszta podreptała za nimi.

(Rzecz się dzieje w Port Barton, gdzie są tylko dwie kamienne uliczki, wszyscy się znają i nie ma opcji zgubić się).

                Po 10 minutach wszyscy spotkaliśmy się pod jego domem. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, bawiliśmy się przez chwilę z biegającymi po podwórku kurczętami. Po kolejnych kilkunastu minutach, dobrze już nam znany pan, przyniósł wraz ze swoim synem/bratem dwa koguty. Zaczęli je drażnić i napuszczać na siebie, ale walki nie było. Przecież dwa ptaki tego samego właściciela nie będą ze sobą walczyć. W dwóch turach jedziemy na skuterze z powrotem w miejsce, gdzie zwykle odbywają się ptasie igrzyska. Sceneria się nie zmieniła, w polu widzenia wciąż pozostają wyłącznie staruszkowie grający w karty. Gdy przyjeżdża nasz łódkowy z jednym ze swoich kogutów, przywiązuje go do palika na środku piaskowego ringu.

                I tak oto przez kolejne 20 minut najbardziej ekscytującym wydarzeniem jest fakt, że jeden z kolegów zagrał ze staruszkami i jakimś cudem wygrał.

                Jest już popołudnie, robię się głodna i postanawiam opuścić moich znajomych. Oni zresztą decydują wybrać się na plaże. Po ponad trzech godzinach błąkania się za atrakcjami po miasteczku, nie wydarzyło się nic, a na polu walki został tylko jeden samotny kogut.

Malezja i czekamy do pełna

                Bardzo często podróżuję po krajach południowo-wschodniej Azji autobusami. Są tanie i można podziwiać widoki za oknem, zobaczyć to, czego z samolotu czy nawet pociągu nie widać. Poza tym jest wiele miejsc, w które dojedziemy wyłącznie w ten sposób, więc czasem nawet nie masz wyjścia. Jest jednak zasada, która może znacząco wpłynąć na Twój plan dnia.

                W Malezji, ale właściwie często także w innych państwach azjatyckich, autobus lub minibus ruszają dopiero, gdy są pełne (co oznacza tyle, że rozkład praktycznie nie istnieje). Z pozytywnych stron wiesz, że zwykle jak przyjdziesz na miejsce odjazdu, stoi tam jakiś bus, który jedzie w Twoją stronę. Jeżeli jednak masz pecha, możesz czekać nawet ponad godzinę, aż się zapełni. Wtedy dopiero kierowca zarządzi odjazd. Zdarza się też, że ludzie upychani są nawet ponad ilość miejsc siedzących, tłocząc się na niewygodnych i twardych “dostawkach”. Nie wspominając nawet o kwestii bezpieczeństwa, przy dłuższych trasach jest to po prostu bardzo niewygodne. Oczywiście można dyskutować z kierowcą i rządać normalnego miejsca. Bardzo jednak prawdopodobne, że w najlepszym wypadku któryś z lokalsów zostanie usadzony na dostawce zamiast Ciebie, a Ty skończysz we wciąż zatłoczonym miejscu, trochę wygodniej, ale z wyrzutami sumienia i wbitym w siebie wrogim wzrokiem kierowcy. Finalnie może się to nie kalkulować.

                Na pocieszenie powiem tylko, że akcja “czekamy, aż zapełni się cały autobus” ma miejsce tylko na początkowych stacjach. Nie będziecie czekać na każdym przystanku, aż luka po kimś, kto wysiadł, zapełni się przez nowego pasażera. Choć może to tylko ja miałam tyle szczęścia.

Tajlandia – informacji brak

                Skoro już jesteśmy przy środkach transportu, przedstawię Wam inną sytuację, tym razem związaną z kolejami. Przemieszczałam się pociągami wyłącznie po Tajlandii i szczególnie ten pierwszy raz zapadł mi w głęboko w pamięć.

                Ogólne wrażenia z przejazdu mam bardzo pozytywne, poza drobnymi szczegółami, które są dosyć nieistotne. O tym możecie przeczytać bardziej drobiazgowo tutaj: Pociągiem do Bangkoku. Tym razem chcę się skupić na samym dostaniu się do pociągu.

                Tego dnia dopiero przekroczyłam granicę Malezja-Tajlandia i po raz kolejny mierzyłam się z nowym krajem. Nowy język, nowa waluta, nowe zasady. Za każdym razem wiąże się to z podobnym poziomem ekscytacji, co stresu. Wchodzę jednak na stację kolejową, wypłacam pieniądze i kupuję bilet. Idzie mi nieźle. Mam jeszcze trochę czasu, idę więc coś zjeść, robię zapasy na podróż i wracam na stację dobrą godzinę przed odjazdem. Próbuję zagaić strażnika, aby upewnić się czy jestem na dobrym peronie (są tylko trzy, ryzyko niewielkie, ale lepiej dmuchać na zimne). Niestety pojawia się tak dobrze mi już znana bariera językowa. Trochę na migi, za pomocą biletu i dwóch innych strażników uzgadniamy, że peron jest właściwy i mogę czekać spokojnie.

                Za 5 minut odjazd już nie jestem taka spokojna. Niby jeszcze te kilka minut jest, ale czy czasem nie mam na bilecie godziny odjazdu, a pociąg powinien już tu stać? Na innych peronach coś przyjeżdża, coś odjeżdża, na moim milczący pasażerowie czekają. Tylko czy na to samo, co ja? Zaczynam myślami wracać do kwestii peronów i zastanawiam się czy doszliśmy z pracownikami dworca do tych samych wniosków. Coś trzeszczy w megafonie, ale nie da się wychwycić ani słowa. Zresztą wszystko jest po tajsku, więc i tak niczego nie zrozumiem. Komunikaty po angielsku są co najwyżej skrótem tych oryginalnych i też niewiele wnoszą. Jest 10 minut po odjeździe, a ja wciąż nie wiem, czy dzisiaj zostaję tu na noc, czy jest jeszcze nadzieja. Robi się nerwowo.

                Jest już 25 minut po odjeździe, podchodzę do stróża i ponownie testuję swoje umiejętności migowego. Pan na to, że “relax” (czyżbym wróciła do Indii?)  i że opóźnienie 30 minut. No to wracam na miejsce i czekam. Nic się nie zmienia.

                30 minut, 40, 50… po godzinie od wyznaczonego czasu, pociąg powoli wtacza się na stację, a stróż zadowolony krzyczy do mnie wskazując na kolej, “Bangkok, Bangkok”.

                Szukająac swojego wagonu przechodzę przez praktycznie cały peron. I nagle przy bocznym wejściu widzę niewielką, białą tablicę, po której można pisać flamastrami, zmywać i pisać na nowo. Małymi literami napisano “Bangkok – delay 45”. W sumie całkiem blisko, ale też się nie zgadza.

“Good price my friend”

                I jeszcze taki smaczek na koniec, czyli zabawa w płacenie. Wielokrotnie poruszałam ten problem z innymi podróżnikami i wszystkich nas to irytuje. Dlaczego biały oznacza bogaty? No bo przecież wcale tak nie jest, zwłaszcza jeżeli mówimy o młodych ludziach, którzy podróżują z plecakami i ograniczonym budżetem. Na każdym kroku musisz się mierzyć z tym, że jesteś traktowany jak chodzący portfel.

                Tak jest wszędzie. Pytałam znajomych Filipińczyków o to, ile płacą za przejazd między miasteczkami – zawsze mniej niż Ty. Na bazarze w Tajlandii zanim usłyszysz cenę za cokolwiek (cenówek oczywiście brak), sprzedawca dwa razy zmierzy się wzrokiem i może nawet skonsultuje się z przyjacielem lub sprzedawcą ze straganu obok. W Birmie w hostelach jest powieszony cennik z oficjalnymi kosztami noclegi i podpisem “dla obcokrajowców”. W Malezji to samo, w każdym rezerwacie, parku czy centrum rehabilitacji zwierząt. A ceny potrafią być nawet 10 razy wyższe niż dla obywateli danego kraju. Dlaczego?

                I to wcale nie jest tak, że dalej jest dla nas tanio. Bardzo często ceny potrafią dorówać europejskim kosztom/wejściówkom (a przynajmniej polskim). Przecież nie zrezygnujesz z tego, zapłacisz, ale Twój budżet kurczy się w zastraszającym tempie i wiesz, że w ostatecznym rozrachunku, z czegoś będzie trzeba zrezygnować. Oni tak na to oczywiście nie patrzą, bo co ich to obchodzi. I wciąż nie wiem, czy bardziej drażni mnie, gdy wyższa cena jest oficjalnie podana, czy w momencie, w którym mierzą Cię wzrokiem i oceniają na co stać.

 

                Wszystkie te drobne sytuacje, które bywają mniej lub bardziej stresujące, to być może drobnostki, ale mierzysz się z nimi codziennie i rzadko kiedy rozumiesz, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Pozostaje być cierpliwym, znosić to i nie walczyć, bo tak naprawdę nie wygrasz.

                A czas? Wszystko tu płynie wolniej, w swoim tempie i też nie masz na to wpływu. Lepiej wziąć głęboki oddech i się z tym pogodzić. Niestety, ale warto czasem coś z naszego planu podróży odpuścić, aby poświęcić więcej czasu na coś innego. Ja tak wiele miejsc musiałam przeskoczyć, bo kolejne wykłócanie się o koszt dotarcia, oczekiwanie na pełny skład lub fakt, że tak naprawdę mogę gdzieś dotrzeć i nic nie zobaczyć, niszczyło radość tego, co już doświadczyłam i jeszcze miałam przed sobą. Nie warto pędzić, to tylko wszystko pogorszy i drogo nas będzie kosztować (w sensie nie tylko finansowym).

                Jeszcze żeby nie kończyć tak ponuro, trzeba przyznać, że azjaci w tym wszystkim są bardzo przyjaźni. Chcą Ci pomóc, pokazać swoje kraje, no i zawsze możesz się targować (w czym najlepsza nie jestem). Ich ciepło i chęć zrozumienia nawet, gdy absolutnie to się nie udaje, na pewno każdego chwyci za serce. No bo nawet jak Cię oszukują i podają mocno zawyżone ceny, to robią to ze wspaniałym i szczerym uśmiechem na twarzy.

                Prawdą jest, że w Indiach dostałam już zapowiedź tego, co mnie czekało. I chyba najlepsza rada, którą zapamiętałam i wciąż pozostaje w mojej głowie, to słowa hinduskiego przyjaciela, “Just relax..”.

Jedna myśl nt. „Azja bez cenzury”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.