El Nido w czasie tajfunu

                Na Palawanie spędziłam czas w trzech różnych miejscowościach i pod względem ”lubienia” El Nido znajduje się na trzecim miejscu. Słyszałam już wcześniej dużo nieprzychylnych opinii o tym mieście, ale i tak postanowiłam je odwiedzić. I jeżeli ludzie narzekali na ogół, to ja dodam do tego jeszcze kilka minusów w związku tajfunem, który dodatkowo pogarszał sytuację miejscowości. Ale ja tam potrafię wszędzie się bawić, więc nie było tak źle 😉

              Na pobyt w mieście przeznaczyłam dwa dni. Po pierwsze, ze względu na towarzystwo, gdyż byłam tam z koleżanką z Francji, ElodieIMG_20161218_061941521-01, a ona musiała szybko wracać do Puerto Princesa, na południe wyspy. Po drugie, jechałam tam wyłącznie w jednym celu, więc dwie noce umożliwiały mi zrealizowanie go przy jak najmniejszych kosztach. A cel był prosty – wycieczka po pobliskich wyspach i snorkling (nurkowanie w masce i z rurką). El Nido to najdroższa i najbardziej turystyczna z palawańskich miejscowości, za to warta do odwiedzenia ze względu na spektakularne pejzaże i naturę. Zobaczenie tego wszystkiego było możliwe właśnie udział w zorganizowanej wycieczce, na którą można było zapisać się w jednej z wielu agencji. Zacznijmy jednak od początku.

               Jak już wspomniałam, El Nido to turystyczna miejscowość, przez co ceny są odpowiednio wyższe. Wszędzie jest masa turystów i wszystko jest bardzo dostosowane pod zachodnich gości. Gdy wysiadłyśmy z busika, od razu zaatakowali nas kierowcy tricykli (takie tutejsze taksówki, trochę jak tuk-tuki, ale kierowca siedzi na motorze po naszej prawej stronie). Za 50 peso (1 zł to około 12 peso) zabrał nas do centrum w poszukiwaniu noclegu. Nie miałyśmy rezerwacji, zdałyśmy się na niego prosząc o zawiezienie do najtańszej dziury, w której planujemy tylko spać. Przy drugim podejściu, udało nam się znaleźć hostel, Mountain Inn, względnie w centrum, ale nie przy głównej ulicy, za który po negocjacjach zapłaciłyśmy 600 peso za dwie osoby. Na pewno świetnie wiecie, że wystarczy skręcić za róg i już można znaleźć tańsze knajpy i tańsze hostele, i tym razem też to się sprawdziło. To naprawdę dobra cena, biorąc pod uwagę, że miałyśmy prywatny pokój z łazienką i wiatrakiem, a do tego tuż obok niego znajdował się bardzo przyjemny taras, który aż prosił się o picie piwka 🙂

              Po krótkim odpoczynku wyruszyłyśmy na miasto, w poszukiwaniu odpowiedniej agencji. Niby ceny są standardowe, ale zawsze można negocjować 😉 na samej plaży znalazłyśmy punkt, który zgodził się zabrać nas za 900 peso za osobę na wycieczkę Typu A. Wycieczki są w czterech typach, od A do D, z czego najpopularniejsze są A i C. Zwykle, gdy ktoś ma tak mało czasu jak my, decyduje się na jedną z tych dwóch. Ponieważ jednak tym okresie na jednej z kluczowych wysp z wycieczki C był kręcony program, przez co stała się niedostępna dla turystów, wybrałyśmy opcję A. Jak się później okazało, tak samo jak dziesiątki innych turystów…

             To jednak nie koniec kosztów, aby wybrać się na jakąkolwiek wycieczkę w El Nido, trzeba kupić kartę turystyczną w specjalnym punkcie, która pozwala na legalne podziwianie okolicy i kosztuje 200 peso. To taki podatek naturalny czy coś w tym stylu.

               Byłyśmy już na plaży, mamy opłaconą wycieczkę na dzień następny, miło byłoby zrelaksowaćIMG_20161216_132215475-01 się gdzieś nad wodą. Okazuje się jednak, że główna plaża, to przede wszystkim przystań dla łódek wycieczkowych i raczej nikt tam nie pływa. Dodatkowo na piasku leży sporo śmieci, co dodatkowo zniechęca. Wiemy, że bardzo ładna plaża jest godzinę jazdy od miasta, ale jest już popołudnie, więc ta wycieczka nam się nie opłaca. Sprawdzamy na mapie, w pobliżu znajduje się plaża Corong. Wsiadamy w trajcykla i jedziemy.

              Na miejscu znowu rozczarowanie. IMG_20161216_162429507Jest trochę lepiej, ale w wodzie też pełno łódek. Nie jest wprawdzie tak brudno i parę osób nawet pływa, ale postanowiłyśmy zrezygnować z moczenia i skorzystać z menu jednego z barów na plaży. Po długiej podróży to wcale nie aż tak zły pomysł, a zimne piwko rekompensuje wiele trudów dnia 🙂 Siedząc na oddalonej od centrum plaży mogłyśmy cieszyć się cieszą, szumem fal i zachodem słońca.

IMG_20161216_175229187

              Wieczorem postanowiłyśmy skorzystać z uroków miasteczka i popularnego nocnego życia. W El Nido z łatwością znajdziecie wiele restauracji i barów, problem zaczyna się, gdy macie ochotę na street food. Takich punktów praktycznie tu nie ma, za to wszędzie zobaczycie zaproszenia na pizzę czy burgery. Ceny są wysokie, co nie znaczy że dla turystów jest drogo. Gdy jednak wiesz, że planujesz długą podróż, liczy się każda złotówka. W El Nido ciężko zaoszczędzić i warto przygotować większy budżet.

              Umówiłyśmy się z wcześniej poznanymi osobami w jednym z barów na plaży. Znany nazwę i mniej więcej położenie knajpy. Tutaj jednak wracamy do wcześniej wspomnianego tajfunu. W tym okresie na Filipinach szalała Nina, która choć daleko od Palawanu, miała wpływ praktycznie na wszystkie wyspy. Gdy dotarłyśmy do brzegu, okazało się, że plaża zniknęła! Tajfun przyczynił się do ogromnego przypływu i wszystko przykryła woda. Do tego zaczęło okropnie padać, co było dosyć normalne przez ostatni tydzień, również ze względu na specyficzne zjawisko pogodowe. Szybko udało nam się przebiec pomiędzy falami i znaleźć pod zadaszeniem umówionego miejsca, Coco baru.

              Miejsce było urocze i z tego co widziałam na zdjęciach, przy normalnej pogodzie jest jeszcze przyjemniejsze. Ponieważ jednak plaża była wodą, nie było wystawionych stolików, a ludzie tłoczyli się w niewielkim wnętrzu. Byli to wszyscy, Filipińczycy i turyści, a publiczność zabawiała lokalna kapela, grając zachodnie kawałki ze wstawkami w tagalog. Fale uderzały tak mocno, że cała podłoga była mokra. W którymś momencie ściana wody wdarła się do środka i zalała instrumenty muzyczne. To nas jednak nie powstrzymało i choć mikrofon już nie działał, wszyscy w środku zastąpili wokalistę. Wieczór trwał w najlepsze, pomimo że wszyscy z nas byli zupełnie mokrzy. Ale taniec na bosaka, gdy głośno gra muzyka, a kolejne fale obmywają Ci stopy, jest naprawdę przyjemny i dalej dobrze go wspominam.

IMG_20161216_215130817

             Następnego dnia, z samego rana, wyruszyłyśmy na wycieczkę po wyspach. Deszcz i widoki przypływ zmysły bród z plaży, a łódki odsunęły się od brzegu wraz z odpływem. Na niebie dalej wisiały ciemne chmury i mogliśmy spodziewać się deszczu w każdej chwili. Aby dojść do naszej łódki musieliśmy włożyć nasze ubrania i bagaże do plastikowych worków (niestety nie byłyśmy wyposażone w nieprzemakalne torby), wskoczyć do wody i brodząc w niej praktycznie do połowy tułowia, w końcu dostać się do burty. Udało się, więc ruszamy.

IMG_20161217_093724561

            Wycieczka miała w planie sześć punktów: dwie plaże, trzy laguny i lunch. Bardzo sympatyczny przewodnik naszej wycieczki, świetnie mówił angielsku, IMG_20161217_114541781zabawiał nas suchymi żartami i skakał po zewnętrznych burtach łodzi. Kilka razy byłam przekonana, że wpadnie do wody, gdy bujało nami na boki, ale zawsze udało mu się jakimś cudem utrzymać na pokładzie. Pierwszym punktem programu była pobliska plaża o nazwie “Seven Commandos Beach”, na którą można się dostać wyłącznie od strony morza. Znajdowały się tam bambusowe domki i czysty piasek, woda była ciepła i turkusowa, zachęcając do snorklowania. Jedyne co zniechęcało, to siedem innych łódek pełnych turystów, którzy okupowali niewielką przestrzeń. Zrezygnowałyśmy z opalania i wskoczyłyśmy z maskami do wody.

IMG_20161217_102917880

             Wszystko super, ale znów wracamy do tematu tajfunu. Morze było tak samo niespokojne, jak pogoda i woda ciężko obijała się o skały. Nie mogłyśmy sobie pozwolić na pływanie bez kamizelek, choć organizatorzy wycieczki niespecjalnie się tym przyjmowali. Wolałyśmy trzymać się zdala od brzegu, gdzie być może i było więcej do zobaczenia pod wodą, ale ciężej walczyło się z silnymi prądami. Szybko zresztą wróciłyśmy na łódkę. Wcale nie było bezpiecznie i osobiście nie potrafiłam się zrelaksować na tyle, aby cieszyć morskimi stworzeniami i spokojnie oddychać przez rurkę.

            Płyniemy dalej. Niestety ze względu na brak nieprzemakalnego sprzętu czy go pro, nie mogłam robić zdjęć na lagunachIMG_20161217_131108937-01, do których trzeba było dopłynąć lub przechodzić przez skały. Zwykle był to niesamowity widok i możliwość podziwiania wspaniałej natury, ale ciągle pojawiały się te same problemy: niespokojne morze, w którym ciężko się poruszać i robi z Tobą co chce oraz przynajmniej pół tuzina innych łódek, z dziesiątkami turystów zawsze obok Ciebie. Czasem można było mieć wrażenie, że już w bardziej popularnych miejscach być nie można, a to przecież jakieś odległe i bezludne wyspy. Ironia jest wręcz przykra. 

          No i mój ulubiony punkt wycieczki, czyli wcinanie! Tak jak do końca nie było idealnie i wiele kwestii nam dokuczało, tak obiad był idealnyIMG_20161217_114504938-01Na stole znalazły się kilka rodzajów mięsa, krewetki, małże, ryby, sałatki i oczywiście obowiązkowy ryż. Było też dużo owoców, na które ledwo starczyło miejsca. Lunch podano mniej więcej w połowie wycieczki i byłam pewna, że nie dam rady później pływać, tylko pójdę prosto na dno. Dobrze, że miałam kamizelkę ratunkową 🙂 Najadłyśmy się tak, że wszystkie nasze narzekania na pogodę czy bezpieczeństwo wycieczki, poszły w odstawkę. Prawdą jest, że łatwo mnie przekupić jedzeniem…

            Niesmak jednak powrócił przy ostatnim punkcie programu. Była to głęboka i długą laguna, do której trzeba było wpłynąć kajakiem. Tyle, że kajak nie był w cenie, a nas nikt nie uprzedził, że mamy się liczyć z dodatkowymi wydatkami, więc nawet nie wzięłyśmy ze sobą pieniędzy. To niespecjalnie wzruszyło naszego przewodnika, więc musiałyśmy zostać na łódce. Jest to dokładnie przykład tego, o czym pisałam w innym wpisie: Azja bez cenzury . Takie szczegóły trzeba dogadać przed wycieczką, bo potem można się zdziwić. I prawdopodobnie udałoby nam się wcześniej wynegocjować dobrą cenę za kajak (niższą niż oferowane na miejscu 300 peso) lub w ogóle wliczyć go w koszt, ale w tym momencie już przecież nie było o czym dyskutować. To była po prostu nauczka na przyszłość.

           Wróciłyśmy do El Nido, spędziłyśmy tam jeszcze jedną noc i następnego dnia, z samego rana, ruszyłyśmy z powrotem do Puerto Princessa. Gdybym miała podsumować cały pobyt, to wiadomo, że najważniejsza była wycieczka wyspach. Tutaj mam duże”ale” do organizatorów, bo mieli w poważaniu nasze bezpieczeństwo i dodawali koszty w trakcie podróży.

           Wiem, że w Europie nikt by się nie zgodził, aby ludzie pływali w takich warunkach i wycieczka prawdopodobnie byłaby odwołana. Wtedy jednak w ogóle nie wzięłabym w niej udziału, ze względu na krótki pobyt w mieście. Skoro więc nic nam się nie stało, cieszę się, że wzięłam w niej udział, ale przecież nikt nie wiedział czy wszystko dobrze się skończy. No i te koszty… ale to trochę standard, na który trzeba uważać i o wszystkim dowiadywać się zawczasu. Ja dalej popełniam takie błędy, bo nie zawsze możesz wynegocjować prawdziwą cenę. Warto jednak ją znać, aby mieć odniesienie i nie dać się oszukać.

              Dobrze mi było w El Nido, bo było to nowe i nieznane. Zresztą wszystko zależy od nastawianie, a ja staram się zawsze myśleć pozytywnie. Pewnie gdyby nie tajfun byłoby jeszcze lepiej, ale właściwie tego nie wiem. Może wtedy aż tak dobrze nie tańczyło by mi się w barze 😉

3 myśli nt. „El Nido w czasie tajfunu”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.