Filipiński Titanic i do Malezji

            Powiem szczerze, że to była wyjątkowa podróż, inna niż cała reszta. Myślę, że Zosia to potwierdzi. Wszystkie przeprawy autobusami, minibusami czy pociągami, nie można nawet przyrównać do rejsu filipińskim promem z Puerto Princesa do Manili. I chyba nikt o zdrowych zmysłach nie wybrałby 30-godzinnej wycieczki statkiem, zamiast godzinnego lotu, praktycznie w tej samej cenie. No cóż, my wybrałyśmy 😛

            Ostatni dzień przed wyjazdem w stolicy Palawanu. Znałyśmy ją już dosyć dobrze, wiedziałyśmy gdzie iść coś zjeść, gdzie na piwo, gdzie na karaoke (a Wy możecie się dowiedzieć z wpisu: Stolica Palawanu i za co ją lubię najbardziej). Zrobiłyśmy ostatnie zakupy (Zosia odkryła super tanie miejsce z mango i kupiła ponad kilo), odwiedziłyśmy ostatnie ciekawe miejsca i pożegnałyśmy naszych filipińskich przyjaciół. Po raz ostatni wybrałyśmy się na street food i powoli do nas docierało, że ten rozdział się kończy. Z drugiej strony, jak za każdym razem, gdy zmieniam kraj na nowy i nieznany, tak i tym razem czułam niesamowity entuzjazm na myśl o nowym. Poza tym, czekała nas jeszcze przeprawa promem do Manili, a to brzmiało bardzo ciekawie i nie miałyśmy pojęcia, czego się spodziewać. Czyli jak typowe baby: nie mogąc się zdecydować, byłyśmy zarówno smutne, jak i szczęśliwe na myśl o wyjeździe.

            Tak czy inaczej, nadeszła pora aby założyć plecaki i ruszać do portu. Godzina wpłynięcia 23:59 (chyba komuś zależało, żeby to się stało jeszcze 4 stycznia). Przed wejściem na prom musiałyśmy przejść kontrolę i zapłacić podatek wyjazdowy 20 peso od osoby. Dziwne, nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałam, ale niech będzie. Przechodzimy kontrolę dokumentów i bagażu, a tu nagle pada pytanie, czy nie mamy przy sobie czasem mango. Ups. Ze względu na jakąś bakterie czy robaka czy coś jeszcze innego, nie można przewozić owoców mango nawet na północ wyspy, a co dopiero wywozić z Palawanu. A my tu miałyśmy na stanie aż trzy. Zocha zarządza przerwę, mango trzeba zjeść, bo nie wyrzuci. Dostałyśmy od ochroniarza nóż wątpliwej czystości i zabieramy się do roboty. Czas na goni, statek czekać nie będzie, ale Zosia nie odpuści nawet pół owoca. Dzielnie walczymy ze słodkimi mango, ku ogólnej uciesze innych pasażerów i ochrony portowego terminala. Szczególnie pan od noża bardzo nam kibicuje. W końcu jednak całe lepkie, ale bez mango, przechodzimy na statek. Udało się!

IMG_20170104_230619847

             Teraz dopiero się zaczęło. Uprzejmy steward wskazał nam drogę na nasz poziom i wtedy zobaczyłyśmy największy dorm świata. Na całym piętrze były IMG_20170104_233832924poustawiane dwupiętrowe łóżka, pozostawiając przejścia około pół metra pomiędzy nimi. Dziesiątki łóżek, ciasno poustawianych, a do tego mnóstwo bagażu, kartonów, worów, koszy i niewiadomo czego jeszcze. Każdy miał swój numer i musiał odnaleźć swoje miejsce. Na szczęście byłyśmy na przeciwko siebie z Zosią, więc razem dzieliłyśmy się wrażeniami. A było czym… Ludzie powoli zapełniali każdą wolną przestrzeń, małe dzieci płakały, w tle działał telewizor z jakimś filipińskim programem, zaczęło być czuć suszoną rybę, którą ktoś zapewne spakował na drogę, a do tego gdy ruszyliśmy, brak ścian sprawił, że momentalnie zaczął jeszcze między tym wszystkim huczeć wiatr. Nie mogłyśmy przestać się gapić na wszystkie strony o chyba tylko względnie dobre wychowanie utrzymało nasze szczęki w zawiasach.

IMG_20170106_074336026

 

            Gdy już ochłonęłyśmy z pierwszego wrażenia, wybrałyśmy się na zewnętrzny pokład, gdzie mogłyśmy po raz ostatni spojrzeć na oddalający się Palawan i Puerto Princesa. Zostawiałyśmy za sobą mnóstwo wspomnień i nowo poznanych ludzi. I choć przed nami były nowe przygody i nowe osoby, wiedziałyśmy, że ta wyspa na zawsze pozostanie w naszych sercach, jako pierwszy, prawie miesięczny przystanek w dłuższej, magicznej podróży.

            Zmęczone emocjami dnia, szybko zdecydowałyśmy się na przygotowani do snu. Muszę przeyznać, że choć nie było zbyt wiele toalet, utrzymywano je w niezłym porządku. Byłyśmy przekonane, że nie skorzystamy z pokładowego prysznica, bo to nam się jednak wydawało zbyt hardcorowe, ale spokojnie można było umyć zęby i skorzystać z toalety. Ja mam zawsze swój podręczny zestaw, na który składa się mały ręczniczek z mikrofibry, mydełko i papier toaletowy, więc bez problemu zadbałyśmy o podstawową higienę. Jak już wspomniałam, na naszym poziomie było dosyć wietrznie, więc sytuacja wymagała odpowiedniego stroju. Opatulone w najcieplejsze z naszych ubrań, zasnęłyśmy pomimo pełnego światła lamp, mnóstwa dziwnych ludzi w okolicy i dźwięków telewizora.

20170404_122135-COLLAGE

            Śniadanie, godzina 6:30. Zosia jeszcze smacznie śpi, więc zebrałam się ze swojego miejsca i poszłam odebrać posiłek w swoim i jej imieniu. Na górnym pokładzie ustawiła się długa kolejka, która dość zgrabnie przesuwała się do przodu. W końcu przyszła moja kolej, pokazałam kartę pokładową, powiedziałam, że odbieram też w imieniu siostry, a następnie otrzymałam dwa styropianowe opakowania, dwa kubeczki z czymś białym i dwa cukierki.

            No to wracam na nasz poziom i budzę Zosię podając śniadanie do łóżka 😀 Każda otworzyła swoje opakowanie, a tam bardzo w stylu azjatyckim, ryż i jakieś mięso (do dziś nie mam pewności co to było, ale smakowało pomiędzy wieprzowiną, a rybą). Zosia postanowiła przejść na dietę w trypie natychmiastowym i odmówiła udziału we wspólnym posiłku. Problem polegał na tym, że obiad wyglądał bardzo podobnie…

IMG_20170105_071813564            Pierwszy przystanek był po około 14 godzinach i była o wyspa tuż obok Palawanu, Coron. Zastanawiałam się jak to możliwe, że połowę czasu przeznaczonego na rejs zajęło nam dotarcie do tego punktu, jeżeli jest on tak plisko portu wypłynięcia. Miałam nadzieję, że nie będzie żadnych przesunięć, bo bałam się, że Zosia umrze z głodu.

IMG_20170105_160154955_HDR

            W Coron wsiadło więcej turystów, którzy sprytnie skrócili swoją podróż promem przemieszczając się na tę uroczą wyspę. Mogliśmy siedzieć na górnym pokładzie, zamówić coś do picia w barze i cieszyć się ładną pogodą. W tym miejscu nasz prom trochę mniej przypominał więzienie 🙂

            Zachód słońca na morzu to coś wspaniałego. Niebo było czerwono pomarańczowe, wokół malutkie, filipińskie wysepki, przyjemna bryza i cudowne, chowające się słońce.

IMG_20170106_064215650

            Gdy przyszła pora kolacji, Zosia rozpoczęła dyskusję w kwestii jedzenia. Na pokładzie znajdowała się restauracja, w której można było zjeść potrawy o właściwej konsystencji i bez ryżu. Przeliczyłyśmy nasz budżet i ustaliłyśmy, że mieści się to w granicy naszych możliwości. Poza tym nadeszła pora, aby nakarmić moją siostrę, której dieta ewidentnie nie służyła. Zrezygnowałyśmy z darmowego posiłku i ruszyłmy do restauracji. Zosi do szczęścia absolutnie wystarczyły frytki z czymś, co bardziej smakowało jak sos krabowy niż majonez, ja spróbowałam spaghetti carbonara, którego by nie podali w najbardziej parszywej włoskiej knajpie. Mimo wszystko, nasze dania nie zawierały ryżu ani dziwnie wyglądającego mięsa, więc dla nas były satysfakcjonujące.

            Druga i jednocześnie ostatnia noc na statku była deszczowa, co zmusiło załogę do zakrycia naszego poziomu. W prawdzi przestało być wietrznie, ale zrobiło się bardzo parno i wilgotno. Nie zważając na nic, poszłyśmy spać. Pobudka została ponownie zaplanowana na 6.

IMG_20170105_081023657

            Wschód słońca i do portu. Manila przywitała nas swoim gorącym powietrzem, zapachem rozkładających się odpadków i IMG_20170106_112130715smogiem. Ponieważ jesteśmy skąpiradła, nie chciałyśmy skorzystać z taksówki, aby przemieścić się na drugi koniec miasta, na lotnisko. W związku z tym, wpakowałyśmy się do lokalnych jeepny i powoli zmierzałyśmy w stronę lotniska. Zamiast 30 minut, zajęło nam to ponad 2 godziny, ale zaliczyłyśmy po drodze śniadanie dla dwojga za 5 zł (jajeczka z ryżem i ciasteczka), a Zosia nabyła upragnioną maskę na twarz, dzięki której nabrała lokalnego wdzięku. A przynajmniej ona tak uważa. W ten oto sposób, zamiast płacić za taksówkę jakieś 15-20 zł, dojechałyśmy na lotnisko za około 5-6 zł.

            Co się działo dalej? Zostawiłyśmy bagaże w przechowalni lotniskowej i postanowiłyśmy skorzystać z cudów technologicznych, więc wybrałyśmy się do kina. W wielkomiejskim stylu zjadłyśmy też na obiad pizzę, a późnym wieczorem po raz ostatni patrzyłyśmy na Filipiny już z pokładu samolotu. Ten rozdział został zamknięty.

            Dotarłyśmy do Kota Kinabalu na Borneo w Malezji dobrze po północy, zamówiłyśmy Grab taxi (taki azjatycki Uber, często nawet tańszy) i udałyśmy się do hosteli. W tym miejscu też rozeszły się nasze drogi, gdyż obie miałyśmy zupełnie inny plan na zwiedzanie Malezji. O tym jeszcze na pewno będzie w następnych wpisach. Około drugiej w nocy, w końcu dostałam się do swojego miejsca. Wykończona, bez prysznica od prawie 60 godzin, czekałam na rejestrację czytając ulotkę hostelu. Jedno zdanie przykuło szczególnie moją uwagę.
– Naprawdę macie tu gorący prysznic?!
– Oczywiście… A Ty skąd uciekłaś? Z dżungli?
– Z Filipin.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.