Ślub z bajki? Jeszcze lepiej! (cz.1)

                Zawsze, gdy myślimy o ślubie, wyobrażamy sobie ten jeden, idealny dzień, gdy nikt i nic się nie liczy, tylko my i ta druga osoba. Przygotowujemy się kilka miesięcy, aby przez kilkanaście godzin być w samym centrum wydarzeń. Element religijny (jeżeli jesteś wierzący) i urzędowy, potem prezenty, tańce i gry weselne. I tyle. Potem jest już święty spokój i można się już tylko cieszyć sobą. W Indiach to tak nie działa…

                Do Ghaziabad dotarłyśmy w sobotę, 26 października, jadąc z kolegą Pana młodego, Lakshay. Zapowiedział nam, że w domu są już goście i świętują. Symboliczny before przed ślubem. Gdy dotarłyśmy na miejsce, zobaczyłyśmy całkowicie nowy standard Indii: Umang (Pan młody) mieszkał na zamkniętym osiedlu, w dużym i nowoczesnym domu. Jego nazwisko, Gupta wskazywało na przynależność do grupy społecznej Wajśja (Warna Wajśja, kasta Gupta), do której należą wszyscy handlowcy. To wcale nie jest najwyżej usytuowana kasta, ich rodzina jednak na pewno nie należała do ubogich.

                Bardzo szybko okazało się też, że to nie będzie mała domówka. W domu, poza rodziną (która urzędowała na dole), znajdowało się mnóstwo gości. Wjechaliśmy windą (sic!) na drugie piętro i zobaczyłyśmy masę gości, a po chwili przybył także zespół z zawieszony na szyjach wielkimi bębnami. No i się zaczęło…
Wspominałam, że byli tam tylko faceci?

                Sytuacja przedstawiała się tak, że panowie z bębnami wpakowali się na taras i walili w nie przez dobre dwie godziny. Wszyscy tańczyli pomiędzy nimi, czasem coś krzyczeli (niestety hinduski nie jest moją mocną stroną), czasem ktoś siadał na bębnie, w powietrzu latało mnóstwo pieniędzy i ogólnie wyglądało to jak jedno wielkie szaleństwo, któremu nie mogłeś się oprzeć. Trochę jak trans.
img_20161126_230453750                Zmieniając jednak na chwilę temat, tego wieczora poznałyśmy wielu znajomych Pana Młodego i jego brata, Taranga. Niestety imiona hinduskie są bardzo skomplikowane i rzadko się powtarzają. Do końca pobytu w Indiach nie byłam w stanie zapamiętać wszystkich, z którymi miałam styczność. Dla przykładu, oprócz wcześniej wspomnianych, byli jeszcze: Arjun, Preshit, Karan, Ameya, Ashiu, Kush, Arsh, a z dziewczyn na przykład Prachi (imię Panny Młodej) czy Ritika (siostra Pana Młodego). Łatwo nie było zapamiętać ich wszystkich i jeszcze wymówić to względnie poprawnie…

                Tak więc były bębny, dużo tańców, catering z hinduskim żarciem (ja się cieszę, Zosia płacze) i cała masa nowych osób – idealnie!

                Pierwsza impreza była intensywna i jestem pewna, że słyszałam po niej już trochę gorzej. Wydaje mi się, że przez te nadużywanie klaksonów i krzyki na ulicy, oni wszyscy mają coś ze słuchem i potrzebują dużo głośniejszych rozrywek, aby coś poczuć. Do tego po imprezie było jeszcze afterparty w hotelu, a śniadanie na 10:30. Podczas całego pobytu, udało nam się pojawić na śniadaniu całe 3 razy 😛

                Kolejny dzień zaczął się od rytuału oczyszczenia. Po przyjściu na śniadanie do Umanga, założono nam wianki na głowy, obrzucono kwiatami i namalowano czerwone kropki na czole. Dopiero po tym koszykmogłyśmy wejść do domu, gdzie umyto nam jeszcze stopy i wręczono koszyk pełen najdziwniejszych rzeczy. Można w nim było znaleźć chusteczki higieniczne, tabletki na ból głowy, ale także szampon, klapki czy małą paczuszkę kardamonu. Było tam dosłownie wszystko! Na początku nas to rozbawiło, ale tak naprawdę już niejedna rzecz z tego koszyka pomogła nam ogarnąć się w różnych sytuacjach 😉

                Tego dnia miało też miejsce pierwsze oficjalne wydarzenie – przyjęcie zaręczynowe. W związku z tym musiałyśmy się wybrać na poszukiwanie saree (tradycyjna hinduska sukienka). Teoretycznie miało to wszystko być gotowe jeszcze przed naszym przyjazdem, ale Hindusi na wszystko mają czas… i oczywiście tego nie ogarnęli. Biegałyśmy jak szalone po marketach, aby skądś pożyczyć saree. Aby nie wydawać na strój fortuny, wybrałyśmy się wraz z kolegami Pana Młodego na bazar, gdzie znaleźliśmy salon z saree. Był to sklep w całości wyposażony wyłącznie w hinduskie sukienki. Wszystko to trwało dosyć długo, głównie ze względu na top, który zakłada się pod saree. Hinduski są zupełnie inaczej zbudowane niż my i trudno było nam znaleźć coś, co by na nas pasowało.

                W końcu się udało, ale na tym nasze problemy się nie skończyły. Okazało się, że saree nie da się samemu założyć, bo jest to wręcz tajemna sztuka posiadana przez nielicznych. Wszystki kobiety korzystają z pomocy specjalistek w salonach kosmetycznych lub fryzjerskich. Taka stylizacja trwa ok. 15-20 minut i kosztuje mniej więcej 450 rupii za osobę (niecałe 30 zł), co wydaje mi się względnie dużo. Trzeba jednak pamiętać, że nie przebywałyśmy w standardowym środowisku, a wątpię, żeby inne kobiety, z uboższych domów, korzystały z tych usług.

                Dojazd na miejsce, w którym miało miejsce przyjęcie, zajął nam ponad dwie godziny! A było to zaledwie ok. 30 km. Korki, to koszmar, do którego trzeba się przyzwyczaić w Indiach. Pomimo, że przyjęcie było bardzo blisko i tak musiałyśmy poświęcić masę czasu na dotarcie na miejsce. Jazda samochodem jest prawdziwą sztuką, więc lokalsi ogarniają to w dobrym stopniu, ale ja osobiście bałabym się wsiąść za kierownicę. Pasy i kierunek jazdy to zupełnie podrzędne wyznaczniki bezpieczeństwa, to znaczy, że wpychasz się w każdą lukę pomiędzy pojazdami na drodze (a mogą to być motry, samochody, skutery, ciężarówki, rowery… wszystko) i zdarza się, że cofają nawet na autostradzie. Nerwy na początku Ci szaleją, a potem jest Ci to aksolutnie obojętne i poddajesz się temu szaleństwu.

                Niestety, nasza podróż była tak długa, że ominęłyśmy cały początek przyjęcia! To o tyle przykre, że wtedy wszyscy tańczyli do hinduskich piosenek (Punjabi – to nasz nowy ulubiony gatunek muzyczny, rodem z Bollywood). Wiele grup, znajomi i rodzina, przygotowywali przed ślubem krótkie, około 1-minutowe układy, które prezentowali na początku przyjęcia zaręczynowego. To taka tradycja, jedna z wielu, na hinduskich weselach. Nawet my miałyśmy układ, który miałyśmy zatańczyć, ale nie poświęciłyśmy aż tyle czasu na praktykę, więc może dzięki spóźnieniu uniknęłyśmy ośmieszenia 😛

                Tak czy inaczej, całe przyjęcie było baaardzo na bogato. Było przepyszne jedzenie w ogromnych ilościach (tylko wegetariańskie – wiele hindusów nie je w ogóle mięsa i do takich osób należała rodzina Umanga), piekna i ogromna sala na której znajdował się parkiet do tańczenia i bar. Główną gwiazdą wieczoru był popularny zespół hinduski (którego nazwa oczywiście nic nam nie mówi, ale ludzie byli zachwyceni). Łącznie było około 1000 gości!
przyjecie_zar

                A teraz pomyślcie sobie, że to dopiero pierwszy oficjalny dzień ślubu! Więcej opowiem Wam już wkrótce 🙂

2 myśli nt. „Ślub z bajki? Jeszcze lepiej! (cz.1)”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.