Malezja to pierwszy kraj w Azji, w którym postanowiłam spróbować swoich sił w łapaniu stopa. Przyznam, że początkowo miałam pewne obawy, zwłaszcza, że przy pierwszej próbie byłam zupełnie sama. Cel jednak nie był odległy, trasa z Sepilok do Kota Kinabalu to zaledwie 333 km, więc spokojnie powinnam ją pokonać w jeden dzień. I pewnie by tak było, ale…
O tym, żeby łapać stopa w Azji, myślałam już wcześniej, ale jakoś nie było okazji, zawsze w pobliżu były autobusy albo nie miałam czasu. No i jednak decydowałam się na bezpieczną i zorganizowaną podróż. Nie wiem jednak czy pamiętacie z poprzedniego wpisu, ale odwiedzając Sandakan z Adamem z Kanady, trochę za bardzo zaszalałam i mój budżet wystarczył zaledwie na odwiedzenie ogrodów z Orangutanami i Niedźwiedziami Słonecznymi (możecie o tym przeczytać tutaj: Magiczne Zwierzęta Borneo). Nie miałam pieniędzy na podróż bezpośrednio do Kota Kinabalu i musiałabym najpierw cofnąć się do Sandakan, gdzie znajduje się najbliższy bankomat, a dopiero potem złapać autobus do KK. Nie miałam zamiaru tracić na to czasu i postanowiłam zaryzykować w podróży za uśmiech 🙂
Pierwszy samochód, który zatrzymał się aby mnie podrzucić, była to właściwie taksówka. Siedziało już w niej dwóch Brytyjczyków i nie mieli nic przeciwko, aby ich kosztem dojechać kilka kilometrów do głównej drogi na stolicę Sabah (Sabah – region Borneo, Kota Kinabalu – największe miasto i stolica Sabah). Oni rownież zmierzali w tym kierunku, ale w standardowy sposób, czyli autobusem. Na skrzyżowaniu rozstaliśmy się, oni poszli na przystanek, a ja wyciągnęłam do góry kciuk i uśmiechnęłam się najpiękniej jak potrafię.
Wydaje mi się, że mogłam czekać góra 10 minut, gdy w końcu zatrzymał się jakiś samochód. Kierowcą był Anton, który pracował na plantacji palm, gdzie zbierano i produkowano olej palmowy. Temat ten jest dosyć drażliwy, plantacje dają bowiem wielu ludziom miejsca pracy, z drugiej strony do ich powstania wycina się ogromne połacie lasów deszczowych, przez co wiele gatunków traci swoje domy i dostęp do pożywienia (np. Niedźwiedzie Słoneczne). Anton był jednak przesympatyczny i bardzo zależało mu na wykorzystywaniu angielskiego w praktyce. Opowiadał, że często zabiera autostopowiczów, aby móc próbować swoich sił w komunikacji i dowiadywać się ciekawostek spoza Azji. Wspólnie przejechaliśmy około 100 km, po czym Anton skręcił na swoją plantację, a ja ponownie stanęłam na poboczu, aby zatrzymać innego kierowcę.
Po raz kolejny czekałam nie więcej niż kilka minut i podjechał kolejny kierowca. Tym razem był to Eric (z głównego zdjęcia), pracownik Uniwersytetu Agroturystyki w Sandakan. Tam też mieszka z żoną, ale wybierał się w odwiedziny do swojej rodziny, do Tambunan. I tutaj pojawiło się pytanie, czy chcę, aby wysadził mnie w Ranau, miejscowości w pobliżu miejsca, gdzie byłam na wolontariacie, czy wolę pojechać przez Tambunan i stamtąd łapać dalej stopa. Trasę północną już dobrze znałam i wcale mi nie zależało na jej ponownym przebyciu. Zdecydowałam się na Tambunan, bo choć droga południowa miała być trudniejsza, po dotarciu do Tambunan pozostawało mi zaledwie 75 km do Kota Kinabalu.
Trasa mijała bardzo przyjemnie. Nie da się zbyt szaleć na malezyjskich drogach, a średnia prędkość to ok. 50 kilometrów na godzinę, za to widoki były niesamowite. Lasy deszczowe, zielone góry, czyste rzeki. Przy otwartym oknie w samochodzi (na szczęście Eric nie był takim fanem klimatyzacji jak większość azjatów), wiatr miło chłodził i nie doskwierała aż tak wilgotność. Dodatkowo ruch był niewielki, a kierowca miał kilka ciekawych historii w zanadrzu. W ten sposób 3 godziny podróży do Tambunan zleciały w ekspresowym tempie.
Gdy zbliżaliśmy się do miejscowości, zapytałam Erica czy będzie tak uprzejmy i wysadzi mnie gdzieś przy głównej drodze na Kota Kinabalu. Spojrzał na mnie zaskoczony i poinformował mnie, że cała jego rodzina już na mnie czeka z obiadem, bo zapowiedział, że wiezie gościa. Była dopiero 14:00, więc nie widziałam przeszkód w odwiedzeniu rodziny mojego nowego kolegi, a pod wieczór pokonania ostatniego fragmentu trasy. Podziękowałam za zaproszenie i dałam się poprowadzić.
W domu Erica przebywali jego matka, ciotka, kuzyn, dziadek i kilka sióstr. Jak się okazało, to nie byli wszyscy spodziewani goście. Mówiąc “cała rodzina”, mój kierowca miał na myśli pół wsi!. Okazało się zresztą, że samego rodzeństwa jest 10 osób, a do tego doszli kuzyni i kuzynki, ich dzieci, ciotki, wujkowie, sąsiedzi, koledzy… Ekipa szybko się rozrastała, a ja czułam się jak małpka w zoo. Na to jednak też mieli sposób. Wprawdzie po przyjeździe wcale nie czekał na nas obiad, za to przywitali nas ryżowym winem. Miałam już “przyjemność” spróbować tego trunku, nigdy jeszcze jednak w tak świeżej formie. Drinki podano w 1,5 litrowych plastikowych butelkach, wypełnionych ryżem, alkoholem i wodą. No to do dna!
Zanim przyszła pora karmienia, nabrałam już odrobinę pewności siebie dzięki lokalnemu trunkowi. Zresztą nie tylko ja, rodzina Erica też poczuła się bardziej rozluźniona przy obcej, która chętnie zatruwała się tym samym, co oni 🙂 Wyglądało jednak na to, że wina mają ogromne zapasy, a do tego kuzyni/bracia pojechali jeszcze po piwa. Wszyscy coraz śmielej zadawali mi pytania, ciekawi mojego kraju, moich podróży, trochę przerażeni faktem, że jestem zupełnie sama. Każdy chciał zdjęcie i stopniowo coraz śmielej prosili o wspólny kadr. Ja też sobie zrobiłam kilka fotek na pamiątkę, a co 🙂
Nawet Ci, którzy początkowo stanowczo zaprzeczali jakimkolwiek umiejętnościom językowym, po kolejnych łykach ryżowego wina rozplątywał się język. Jedna z cioć była szczególnie zainteresowana owocami z mojego kraju. Tanie jabłka, gdzie w Malezji jedno kosztuje tyle, ile w Polsce kilogram, były dla niej szokiem. Nie potrafiła jednak zrozumieć, dlaczego nie mamy mango i ananasów. Gdy jednak usłyszała, że papaja również nie rośnie w moim kraju, poczuła wobec mnie taki żal, że pobiegła do swojego ogródka i przyniosła mi trzy 😀
Nim się spostrzegłam, zapadł zmrok, a mnie wciąż wciskano kolejne kubeczki z alkoholem do rąk. Co gorsza, z każdym kolejnym łykiem, wino ryżowe już tak źle nie smakowało. Mama Erica zachęcała mnie do pozostania na noc, mówiąc że mogę spać z jej córkami, bo teraz jestem jej nową, europejską córeczką. Wydaje mi się, że taka alkoholowa adopcja się nie liczy, ale mnie w tamtej chwili przekonała.
O 22:00 w końcu część osób zaczęła opuszczać nasze przyjęcie i ja też skierowałam się do domu Erica rodziców. Z podłogi kusił mnie materac i od razu przyjęłam na niego kurs. Gdy ułożyłam się pod kocykiem, wokół mnie wciąż biegało z 10 dzieci. Tuż przed snem pomyślałam jeszcze, że być może zachowuję się niestosowanie i zabieram miejsce do spania przynajmniej czwórce z nich. Nie udało mi się jednak podjąć żadnych konkretnych działań wobec tej myśli.
Gdy jednak ocknęłam się kilka godzin później, wyrzuty sumienia związane z kradzieżą posłania zupełnie się ulotniły. Na materacu razem za mną spała trójka dzieci, jedna dziewczynka przytulała się do mojego ramienia, na drugim spał pies. Do tego na moim biodrze ułożył się mały kotek. Najwyraźniej całe gospodarstwo domowe świetnie sobie poradziło z nową sytuacją 🙂 Reszta dzieci też się ułożyła w pobliżu i choć w sumie nie wyglądało to na najlepsze warunki snu, wydaje mi się, że był to raczej dla nich standard.
Rano otrzymałam kakao na ciężką głowę, a Eric podrzucił mnie nie obiecaną główną drogę do Kota Kinabalu (wprawdzie prawie 20 godzin później, ale jednak). Wszystkie dzieciaki z okolicy, mamy, wujki itd żegnały mnie wesoło. A ja starałam się uśmiechać najładniej jak potrafię, choć wszystko mnie bolało i nabrałam pewności, że więcej ryżowego wina nie tknę. Z trzema papajami na wyposażeniu stanęłam przy drodze i z utęsknieniem wypatrywałam mojego kolejnego kierowcy.
Oto Oto zjawił się po kilkunastu minutach i przygarnął mnie do swojego autka. Był idealnym kompanem podróży. Przede wszystkim jechał bezpośrednio do Kota Kinabalu, więc nie musiałam się już martwić o kolejne przesiadki. Do tego pracował w szpitalu w Tambunan i musiał tam szybko wracać z krwią, która miał właśnie odebrać z miasta. Skupiając się na trasie, którą pokonał w ekspresowym tempie, nie wymagał ode mnie rozmowy, a ja mogłam zapaść w przyjemną drzemkę. W ten sposób po godzinie znalazłam się u celu i pożegnałam mojego ostatniego towarzysza podróży.
Wchodząc do hostelu (tego samego, w którym zatrzymałam się po raz pierwszy, gdy byłam w Kota Kinabalu, Jesselton Cabin), przywitał mnie jeden z wcześniej poznany pracowników. Patrząc na mnie stwierdził tylko, że wyglądam jak po ciężkich przeżyciach i zapytał, co się stało. Streściłam mu swoją historię, a on wybuchnął śmiechem:
– Gdybyś była mężczyzną kazaliby Ci pić kilka dni. To normalne w Tambunan, tak jest tam codziennie.
Nawet nie wiecie jak się cieszę, że wyjechałam z samego rana, zanim wszystko zaczęło się od nowa. Było bardzo wesoło i cieszę się, że poznałam lokalną rodzinę, ale starczy mi ten jeden raz 😛