Ludzie Port Barton

To wyjątkowy etap mojej podróży, do którego wciąż powracam myślami. To miejsce, w którym po prostu czułam się dobrze, a każdy dzień był kolejnym, najszczęśliwszym dniem mojego życia. A teraz po prostu tęsknie za tym i czuję silną potrzebę, aby tam wrócić. Może to się uda, lecz może ta wioska pozostanie jedynie w moich wspomnieniach. Jako mój mały raj na Ziemi.

               Pierwszy raz zatrzymałam się w Port Barton dosłownie na  dwie noce. Tajfun dawał się także tutaj we znaki i przez większość dnia padało. Brodząc w błocie, idąc jedną z dwóch dróg w miasteczku, z ciężkim plecakiem, próbowałam znaleźć jak najtańszy nocleg. Na ulicach, pomimo brzydkiej pogody, stało mnóstwo ludzi, zachęcających do skorzystania w noclegu w ich przybytkach. Nam zależało na niskim koszcie i pokoju na parterze, ze względu na niepełnosprawność Zosi (o tym kiedy indziej). Jeden z naganiaczy, muskularny Filipińczyk z niewielkim zarostem, zaoferował nam pokój w swoim „Yellow house”, ale byłyśmy w trójkę, a warunki pokoju nie pozwalały na dodatkowe łóżko.

               Wycofałyśmy się z hosteliku i wróciłyśmy do błotka. Skręciłyśmy za róg, ale mężczyzna już nas dogonił. „A może chcecie się zatrzymać u nas w domu?”. Właśnie przechodziłyśmy obok zwykłego domku, a on na niego wskazał. W drzwiach stała niska, trochę pulchna kobieta, z najszczęśliwszym uśmiechem na twarzy. Machała do nas i zachęcała do wejścia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta dziwna para będzie moją filipińską rodziną 🙂

               Ustaliłyśmy cenę i zapowiedziałyśmy przyjazd naszej koleżanki dnia następnego. Powiedzieli, że jeśli zgadzamy się na 200 peso za osobę, możemy wszystkie razem spać w niewielkim pokoiku. Dla nas było to idealne rozwiązanie. Roy, bo tak nazywał się gospodarz, wsiadł na swój skuter i pojechał ze mną po Zosię, która cierpliwie czekała na dworcu. To zaledwie 200 metrów od miejsca, w którym wynajęłyśmy pokoik, ale o kulach ciężko było jej przejść przez błoto w deszczu. Trochę niezgrabnie, ale wpakowała się na motor, a ja podążyłam za nimi.

               Gaga i Roy, to pierwsi Filipińczycy, z którymi poczułyśmy się jak w domu. Zosia spędziła z nimi dużo więcej czasu, a oni otoczyli ją ogromną opieką. Wiedziałam jednak, że ja też zawsze mogę do nich przyjść z problemem czy w potrzebie. Gdy po raz drugi przyjechałam do Port Barton i zostałam na dwa tygodnie, choć nie zatrzymałam się u nich, często zapraszali mnie na obiad, częstowali smakołykami lub po prostu zachęcali, aby posiedzieć na werandzie i napić choćby wody. Roy czasem wspinał się na palme i przynosił dla nas kokosy (choć było to dla niego niezrozumiałe, jak dla większości Filipińczyków, dlaczego w ogóle chcemy to pić) lub gdy wpadali ich znajomi, zapraszał na piwo. Gdy byłam chora, Gaga robiła mi herbatę, gdy Zosia długo nie wracała, Roy przyjeżdżał po nią do baru, żeby nie musiała kuśtykać z powrotem sama. Do tego nazywali ją swoją małą księżniczką 🙂

IMG_20170101_131929184-01

               Będąc na Filipinach dwa tygodnie, zatrzymałam się w bungalowach przy plaży. Dzięki temu mogłam zasypiać słuchając fal, a rano, jeszcze przed śniadaniem, szłam zamoczyć stopy do morza. Idealna egzotyka. Właścicielka hosteliku, Filipinka o surowym spojrzeniu, opiekowała się wszystkimi swoimi klientami. Gdy tylko zbliżały się święta, od razu zaprosiła nas do wspólnej zabawy w sekretnego mikołaja. Razem spędziliśmy Boże Narodzenie, wszyscy razem bawiąc się do późna w nocy. Nawet w Sylwestra, na którego przeniosłam się z powrotem do domu Gagi i Roya, przyszłam złożyć życzenia pracownikom Bungalowów, z którymi tak się zżyłam.

               Obok znajdował się bar, Santa Cruise, w którym happy hour trwało cały dzień. Często na bosaka wybiegałam z pokoju tylko na jedno piwko do nich. Młoda właścicielka, Riza, była najpiękniejszą i najserdeczniejszą z młodych tubylców. Zawsze witała mnie uśmiechem i krótkim ‘Hello Mam Asia’. Oprócz tego organizowała wycieczki na wyspy, a sama była w posiadaniu jednej. Chętnie opowiadała o sobie, wyspie i wiosce, z której pochodzi i rodzinie. Z równym zainteresowaniem słuchała Twoich historii i pytała o najdrobniejsze szczegóły europejskiego życia. Zawsze bardzo szczęśliwa lub bardzo smutna, gdy zdarzało nam się rozmawiać o czymś przykrym. Nie uznawała półśrodków.

               Na Filipinach mieszkała polska rodzina, tata Tomek i córka Ola. Ciężko pracowali prowadzącIMG_20161221_131420868-01 swoją kawiarnię, Mabuti. Zawsze można było u nich znaleźć pyszne ciasto bananowo-czekoladowe czy świeże lody owocowe. Szczególnie często wpadałam tam na kawę, która w moim hostelu była niestety wyłącznie w wersji 3 w 1. Wtedy Ola chętnie wychodziła na plotki, a Tomek zagadywał o moje plany na dzień. Idąc przez skwar miasta, zawsze mogłam liczyć na zimną szklankę wody lub skosztowanie nowych kulinarnych eksperymentów.

               W Mabuti pracuje także Noli, trochę nieśmiały Filipińczyk, chłopak siostry Oli. Często spotykałam go także w naszym ulubionym reggae barze na plaży. Przyjeżdżał z kolegami i siadali na piasku, pijąc filipiński rum. Chętnie rozmawiał o podróżach, gdzie chciałby pojechać i co zobaczyć, gdyby tylko mógł. Z drugiej strony, jak wielu innych, nie wyobrażał sobie życia poza Filipinami, nawet poza Port Barton. Mógłby wyjechać, ale tylko na chwilę. A skoro nie może, to też dobrze, bo jest tu, gdzie czuje się najlepiej. Zupełnie go rozumiałam.

IMG_20161223_200519603-01               Był także Jone Jone, z którym zawiązałam bliską przyjaźń. Zawsze chętnie szedł na spacer i pokazywał nam najpiękniejsze miejsca Port Barton. Ostrzegał przed przypływami i kokosami zawieszonymi na palmach, tuż nad plażą. W wolnych chwilach siadał po prostu na piasku i plótł piękne bransoletki z muszelek. I choć nie miał pieniędzy i nie zawsze mógł wyjść z nami do baru, nigdy nie widziałam go bez uśmiechu na twarzy. No chyba, że na chwilę, aby następujący kilka sekund później wybuch śmiechu, miał jeszcze lepszy wydźwięk.

               Port Barton to taka dziura pomiędzy El Nido i Puerto Princesa. Nie ma tam dróg, są tylko gruntowe, jest zimna woda w kranach, a prąd jest dostępny wyłącznie między 18:00 a 24:00. Oprócz tego są piękne, puste piaszczyste plaże, wodospady, niezwykła natura i niesamowici ludzie. Ciepli, uśmiechnięci, bez problemów. A Ci których opisywałem to nawet nie wszyscy, którzy skradli tam moje serce! Jestem pewna, że to właśnie dzięki ludziom, Port Barton stało się moim małym rajem na Ziemi.

2 myśli nt. „Ludzie Port Barton”

  1. Hej
    Z przyjemnością przeczytałem Twoją relację z Port Barton,
    która tylko utwierdziła mnie w tym, że warto tam pojechać.
    Będziemy tam w lutym ’20.
    Czy możesz polecić jakieS bungalowy przy samej plaży?
    Niekoniecznie muszą być najtańsze 😉
    Jakiś lepszy standard może być.

    pozdrawiam
    Przemo

    1. Cześć Piotrek!
      Zdecydowanie, Port Barton to miejsce, do którego często wracam myślami i które polecam z ręką na sercu 🙂
      Ja nocowałam w Cabungan. Są to noclegi na plaży, w tym także prywatny bungalow dla dwóch osób. Wiem natomiast, że odkąd tam byłam wiele się zmieniło. Wtedy po prostu przyjeżdżało się i można było bez problemu znaleźć super miejsca bez wcześniejszej rezerwacji, także na plaży, o bardzo zróżnicowanym standardzie. Aktualnie niestety nie wiem jak przedstawia się sytuacja, bo jest tam wiele nowych miejsc noclegowych.
      Życzę przyjemnej podróży! Filipiny są niesamowite 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.