Azjatyckie miasta są do siebie względnie podobne. Nie dopatrzysz się wielu różnic, wszystkie są głośne, zanieczyszczone i zatłoczone. Mają też oczywiście swoje plusy, jak łatwy dostęp do internetu, długo otwarte bary i restauracje, pralnie czy często choćby tańsze noclegi. Jednak, gdy zdecydujemy się wyjechać choćby kilkadziesiąt kilometrów od wielkich metropolii, możemy trafić do prawdziwie niezwykłych miejsc. Dziś właśnie opowiem o jednym z nich, daleko na północy Wietnamu.
Sa Pa to bardzo turystyczne miejsce i obowiązkowy punkt do zobaczenia. To szansa na zobaczenie tarasów ryżowych oraz poznanie mniejszych grup etnicznych. Zaledwie kilka kilometrów od miasta znajduje się zupełnie inna rzeczywistość, niesamowite panoramy i całkowicie inny styl życia. Jeżeli jednak chcemy się w tym zupełnie zatracić i doświadczyć tego miejsca jeszcze intensywniej, polecam wybrać się odrobinę na południe od Sa Pa, do małej wioski Ta Van. Wtedy przeżywamy prawdziwą magię. UWAGA! Na trasie z Sa Pa do Ta Van znajduje się punkt kontrolny, w którym za przejazd do wioski płacimy 50 000 dongów (około 10 zł). Co ciekawe, jeżeli wjeżdżamy tam na własnych motorach, nikt nas nie zatrzymuje, więc można uniknąć tej opłaty.
Ryżowe wzgórza Ta Van
Na terenie Ta Van znajduje się kilka homestay’ów (możliwość zatrzymania się w domu lokalnych mieszkańców), a także hostele. Ja zatrzymałam się w Dzay Homestay, gdzie za 110 000 dongów dziennie miałam nocleg ze śniadaniem. W cenie był także całodobowy niesamowity widok na okolicę.
A jest na co patrzeć! Wszystkie otaczające wioskę wzgórza są pokryte tarasami ryżowymi, na których pracuję mieszkańcy. Na płaskich skrawkach ziemi pasie się bydło lub bawią dzieci. Panuje tu niesamowita cisza i spokój, wystarczy zaparzyć sobie herbatę i delektować się otoczeniem. Wyjątkowości tego miejsca nie da się prosto ubrać w słowa, dlatego tym razem w znacznym stopniu wyręczą mnie zdjęcia 🙂
Spacer po okolicy
Okolica zamieszkana jest przez kilka górskich mniejszości etnicznych. Każdy mieszkaniec pracuje jak może na utrzymanie, gdzie zwykle mężczyźni zajmują się uprawą ryżu, a kobiety sprzedażą ręcznie robionych przedmiotów. Wyposażone w wiklinowy kosz/plecak, spacerują po pobliskich wioskach i zachęcają turystów do zakupu pamiątek. Jedną z takich osób jest 27-letnia Kuv, którą poznałam chwilę po przyjeździe do Ta Van.
Kuv zabrała mnie na spacer po okolicy, pokazała skróty i najciekawsze miejsca. Jednego dnia wybrałyśmy się na spacer po polach ryżowych, gdzie mogłam zobaczyć jeszcze piękniejsze panoramy. Do tego oddalając się bardziej od wioski ma się okazję zobaczyć jak rzeczywiście żyją mieszkańcy. Dziewczyna cierpliwie czekała za każdym razem, gdy robiłam kolejne zdjęcia 🙂
Mój pobyt w Ta Van był dosyć deszczowy i chłodny, dlatego trasa, którą wybrałyśmy była bardzo błotnista. Kuv wielokrotnie musiała pomóc mi wyjść z co głębszego bagienka 😀 Nie zmienia to jednak faktu, że był to niezwykły spacer, poprzez tarasy pełne wody i nasion ryżu, lasy bambusowe czy szlaki, którymi mieszkańcy przemieszczają się między miejscem pracy a domem.
Naszym celem był srebrny wodospad. Zwykle jest to miejsce, w którym miejscowi chłodzą się w ciepłe dni. Ten dzień do takich nie należał, za to można było tam zmyć choć część błota, które nazbierałam po drodze na swoich butach i nogach. W tym miejscu spotykało się wiele szlaków, więc choć na trasie nie minęłyśmy zbyt wiele osób, tam było zdecydowanie bardziej tłoczno.
Ok, najtrudniejsza część za nami, pozostaje wrócić do hostelu. Kuv miała jednak zupełnie inny plan na dalszą część dnia. Jej dom znajdował się w tej samej wiosce co wodospad, zaproponowała więc, żeby przyszła do niej ogrzać się i zjeść coś. Nie mogłam odmówić takiej propozycji!
Lokalne doświadczenie
I rzeczywiście, po 5 minutach znalazłam się przed jedną z wielu w okolicy, typową bambusową chatką. Nic szczególnego, prosty domek, w pobliżu mały ogródek warzywny, obok biegają kury, a gdzieś za ścianą słychać świnię. Wiejska sielanka 🙂 Dzieci z pobliskich domków wybiegały, żeby przywitać białą dziewczynę idącą przez ich wioskę. Uśmiechały się i łapały mnie za ręce.
W domu panował półmrok, podłoga była klepiskiem z twardej ziemi, a na środku pomieszczenia znajdowała się dziura. Kuv szybko wrzuciła do niej drewno i rozpaliła ognisko. W tym czasie ja miałam okazję poznać jednego z jej synów, Qu. Chłopczyk, jak wszystkie dzieci świata, gdy matka gotowała, zajmował się graminiem na telefonie. Jednak niektóre rzeczy pozostają bez zmian niezależnie od tego, gdzie się znajdujemy 😛
Kuv przygotowywała jedzonko, Qu grał na telefonie, ja grzałam nogi przy ognisku, a po chwili dołączył do nas drugi syn, Sen. W odwiedziny do Kuv przeszły też sąsiadki, pracujące w ten sam sposób, czyli oprowadzając turystów po okolicy i sprzedając ręcznie robione drobiazgi. Opowiadały o innych podróżnikach, o nauce języka od obcokrajowców i o życiu w wiosce. Stwierdziły też, że genialnym pomysłem jest ubrać mnie w ich typowy strój. Wprawdzie weszłam w to wdzianko, ale drobna budowa Wietnamek niestety nie pasowała do mojej europejskiej postury 😛
Posiłek był skromny, ale świeży i smaczny. Razem siedzieliśmy przy prowizorycznym, niskim stoliku i wcinaliśmy ryż. Czułam się trochę jak członek rodziny 🙂 Niestety tata dzieciaków pozostawał na polu i nie mógł dołączyć do naszej małej uczty. Zdołałam się jednak dowiedzieć, że nazywa się Zen. Szalona rodzina! Kuv, Qu, Zen i Sen… Rozumiem, że pewnie są jakieś specjalne akcenty w wymowie, ale brzmi to na bardzo trudne do rozpoznania kto jest kto.
Takie spotkania są bezcenne, a Kuv nigdy nic nie wspomniała o zapłacie. Spędziłam jednak tak cudowny czas z nią i jej rodziną, że było dla mnie logiczne, że muszę jej dać cokolwiek. Myślę, że to jest prywatna sprawa i doświadczenie, ale nie wyobrażam sobie po tym wszystkim po prostu odejść, pomimo, że pewnie mogłabym i nikt nic by nie powiedział. Dałam Kuv 200 000 dongów (dużo? To niecałe 40 zł), a ona była tak wdzięczna, że podarowała mi jeszcze wykonane przez siebie bransoletki, dla mnie i moich sióstr.
I tyle… albo aż tyle!
W Ta Van spędziłam tak naprawdę zaledwie dwie noce i dwa całe dnie. Po tym czasie złapałam taxi-motor i przejechałam do Sa Pa (koszt około 50 000 dongów). Tam zostawiłam plecak na dworcu autobusowym, a ponieważ planowałam wracać na południe dopiero nocnym autobusem, poszłam zwiedzić okolicę. W porównaniu z górską wioską Ta Van, w miasteczku było bardzo ciepło i słonecznie. Wreszcie mogłam się trochę wygrzać z tej wilgoci.
Co do samego Sa Pa, jest dosyć sympatyczne. Knajpki i restauracje z lokalnymi przysmakami, sklepy z pamiątkami i widok na góry. Do tego trafiłam w dzień targowy, gdzie lokalne, górskie mniejszości sprzedawały rośliny i własnej produkcji przedmioty. Dla tych, którzy nie wybrali się w mniej zaludnione zakątki regionu, jest to szansa na zobaczenie ich charakterystycznych strojów.
Niestety, bardzo często wykorzystuje się do zbierania pieniędzy dzieci. Przebrane w kolorowe ubranka, piórka, cekiny i paciorki, spacerują między ludźmi i zachęcają do zrobienia zdjęcia za opłatą. Bardzo mi się nie podoba ten częsty manewr azjatycki (zresztą nie tylko tam ma miejsce). Wiele dzieci nie chodzi z tego powodu do szkoły, bo pomaga rodzicom, stąd analfabetyzm i niski poziom edukacji dają się tu mocno we znaki.
Północ Wietnamu to zdecydowanie jeden z moich ulubionych punktów w podróży. Natura, lokalne mniejszości, życie codzienne… uwielbiam podglądać tego typu obrazy 🙂 Zdecydowanie wybieram tego typu kierunki ponad duże, brudne i hałaśliwe miasta.